ryc3zmPrezentowany tekst pochodzi ze wspomnieniowej książki pt. „Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj”, którą autor wydał własnym sumptem. Uznałem, że niecodzienne wspomnienia znanego i zasłużonego pedagoga z Gościeszyna i Rogowa mogą zainteresować szerszą rzeszę Czytelników. Od pewnego czasu zabiegałem o zgodę na opublikowanie wybranych fragmentów i się udało.

Za wiedzą autora wybrałem z książki ciekawsze fragmenty odnoszące się do lat 1959-1978. Jak zawsze uwagi czy zdjęcia dawnego Gościeszyna i tamtejszej szkoły (szczególnie z okresu tuż po wojnie) będą mile widziane.

(rwp)

Część 2

Gościeszyn w latach 1959-1961

Chciałbym opisać, jaka atmosfera panowała w gościeszyńskiej szkole w 1959 r., uchwycić ducha tamtych lat, kiedy czwórka młodych wówczas ludzi, w wieku 34-36 lat pełna zapału, wykonywała swe obowiązki pedagogiczne. Pracowaliśmy w szkole 6 dni w tygodniu. Po południu pan Antoni Ciesielski kierował świetlicą wiejską, jego żona prowadziła bibliotekę dla całej gromady Gościeszyn (odpowiednik dzisiejszej gminy), Gienia Smaruj kierowała Polskim Czerwonym Krzyżem, pan kierownik był inicjatorem i budowniczym wielkich inwestycji jak świetlica, droga, rozbudowa szkoły. Wieś ceniła swoich nauczycieli. Ludzie przychodzili ze swoimi problemami do pedagogów, a często dotyczyły one nawet zakupów, nie tylko sposobów wychowywania dzieci, a także ożenków. Nauczyciele rozstrzygali spory sąsiedzkie, godzili zwaśnionych. Ludzie pracowali na rzecz szkoły, grodząc ją płotami, malując klasy, budując boiska. Pod kierownictwem pani Teresy Ciesielskiej działało koło teatralne, przygotowujące przedstawienia i wieczornice. Ludzie czuli się wyróżnieni, że mogą występować na scenie domu kultury, notabene wybudowanego przez społeczeństwo wsi pod kierownictwem pana Czesława Chmielewskiego. W ciągu kilku miesięcy mieszkańcy Gościeszyna zrobili z gliny kilka tysięcy cegieł. Była to tzw. peca, czyli cegła zrobiona z gliny, wypalana w polowym piecu. Ludzie w czynie społecznym (czyli za darmo) wykopywali fundamenty, wznosili budynek, dzięki ich datkom zakupiono potrzebną stolarkę (okna, drzwi, podłogi). Tak stanął spory budynek ze 150-metrową salą widowiskową posiadający scenę i dwa dodatkowe pomieszczenia, bibliotekę i  małą świetlicę. Ludzie opodatkowali się na swój dom kultury. Wtedy wszyscy  przeważnie żyli biednie, ale nie szczędzili grosza, gdy wiedzieli, że budują dla siebie i swoich dzieci. Oczywiście zdarzały się przy tej budowie sensacje. Urząd Bezpieczeństwa aresztował pana kierownika za kradzież z lasu 40 metrów świerku użytego jako podciąg podtrzymujący strop. Mój pryncypał spędził za to w „pace” 48 godzin. Został zwolniony z braku dowodów. Nikt nie chciał zaświadczyć, że drzewo zostało skradzione z państwowego lasu przez społeczny komitet budowy. Dom kultury oddano do użytku w 1958 r., a za rok społeczeństwo w podobny sposób wybudowało kościół.

Dni mijały wartko. Praca do południa w szkole, o godzinie 14.00 obiad u pani Błaczkowskiej. Potem wyprawa nad któreś jezioro, bo w okolicy Gościeszyna jest ich kilkanaście. Są to leśne głębokie akweny rynnowe z krystalicznie czystą wodą. Najczęściej jeździliśmy nad Długie (35 ha), Wiśniate (15 ha), Sikule (40 ha) i Przedwieśnie. Jeziorka znajdują się w odległości 2-4 km. Większe zbiorniki to jeziora  rogowskie, 300-hektarowe, ale znajdują się one w odległości ponad 10 km. Zawsze lubiłem wodę, w której latem pływałem, a zimą jeździłem na łyżwach. W Górkach Zagajnych nie było jeziora, jedynie dwie sadzawki z brudną wodą, zaspakajające moje dziecinne pragnienie. W Gościeszynie mnie panu nauczycielowi nie uchodziło paplać się w bajorku.

Pan kierownik Chmielewski miał duży motocykl dekawkę – czterotakt, chyba 500 ccm. Warczała jak ciągnik, więc cała okolica znała ten stukot cylindrów, wszyscy wiedzieli, że jedzie kierownik szkoły w Gościeszynie. Pan Ciesielski posiadał WFM-ę z gumową trąbką. To była cała motoryzacja gościeszyńska, bez żadnego samochodu. Pan Smaruj, mąż pani Geni, miał ciągnik Ursus (zwany „pachajem”) i wywoził nim drewno z lasu. Mój ojciec nie chciał mi dać w pierwszych miesiącach motocykla, który otrzymałem od niego za maturę. Nie ma co się dziwić, moi rodzice, co niedzielę jeździli na nim do Dziewierzewa do kościoła, ponad 5 km w jedną stronę.

(…) Zimą przyjeżdżało Kino Objazdowe. W sali wiejskiej montowano projektor, zakładano taśmę i zaczynało się. Najpierw Polska Kronika Filmowa, potem filmy, przeważnie radzieckie. Sala była nabita, część ludzi stała. Ci co nie posiadali 2,70 zł na bilet - ich wpuszczano po kronice za darmo.

Pani Ciesielska jako bibliotekarka wiejska prowadziła kółko teatralne, przygotowujące przedstawienia. Dorośli spotykali się i ćwiczyli pod jej kierownictwem kilka razy w tygodniu. Każdy musiał swojej roli nauczyć się na pamięć. Chętnych do występów nie brakowało. Sporo doznawało zawodu, że nie zostało obsadzonych w sztuce. Pani Teresa pocieszała zawiedzonego, że na następny raz, w następnym przedstawieniu, dostanie główną rolę. Na próby przychodzili „aktorzy” z rodzinami, gdyż wszyscy chcieli zobaczyć jak prezentuje się na deskach sceny ich tata czy mama. Spotkania należały do wesołych - żartowano, śmiano się z gaf, podpowiadano, jak ktoś z obecnych by to zagrał. Tak wyglądało życie kulturalne mieszkańców wsi. Na Gwiazdkę prezentowano przedstawienie. Dekorację sceny wykonywali sami aktorzy pod kierownictwem utalentowanej plastycznie pani Teresy. Kilka tygodni przed premierą rozprowadzano bilety. Premiera przedstawienia była wielkim wydarzeniem, a na widowni zasiadało ponad 200 osób. Aktorzy zapraszali też swoich krewnych i znajomych z innych miejscowości. Częste oklaski nagradzały występy, na koniec bywały też owacje na stojąco i wspólne „100 lat” dla pani Teresy Ciesielskiej, odśpiewane przez widownię i aktorów. Kilka tygodni, ba, nawet miesięcy, wieś komentowała spektakl. Podziwiano tych, co „im wyszło”, śmiano się z wpadek. Każdy zamieniał się w recenzenta, toczyły się spory, dochodziło nawet do waśni, lecz raczej  niezbyt złośliwych. Po dwóch godzinach od zakończenia przedstawienia zaczynała się zabawa taneczna. Orkiestra składała się z akordeonu, skrzypiec, trąbki i perkusji. Grali przeważnie bracia Jaśko i Alojzy Strzelińscy - oraz Rubaje, ojciec z synem. Bufet prowadził pan Edmund Kuss, serwujący wódkę na kieliszki z kropką (czyli z sokiem), a także pełne butelki, na zakąski – kiełbasę i oczywiście czekoladę dla pań. Hałas na sali był niesamowity, nie można było usłyszeć swoich słów, ale wszyscy się kręcili w takt muzyki, a że na parkiecie panowała ciasnota, panie tuliły się do swoich partnerów. Orkiestra grała po trzy kawałki, a potem następowała długa przerwa. Spoceni tancerze raczyli się wódeczką lub winem. Po kilku godzinach towarzystwo, będące pod wpływem alkoholu, nabierało wigoru i zaczynały się przyśpiewki. Orkiestra ogłaszała „poloneza” i każdy mężczyzna prowadził swoją partnerkę do bufetu, aby kupić jej czekoladę, która w 1959 r. stanowiła jeszcze luksus. Było ubogo, ale wesoło. Zabawa kończyła się o godz. 4.00, dopiero wtedy wszyscy pieszo wracali do domów. Cały dochód z zabawy i przedstawienia skrupulatnie liczono i w całości przekazywano przewodniczącemu komitetu rodzicielskiego przy szkole w Gościeszynie. Kupowano za to materiały (siatkę, słupki, cement) i grodzono obejście szkoły. Kto to robił? Oczywiście rodzice, nauczyciele, a nawet uczniowie szkoły pod nadzorem pana Chmielewskiego. Już w 1959 r. uczestniczyłem w stawianiu płotu wokół „białej szkoły”. Zrobiliśmy, jak widać, tę pracę solidnie, ponieważ część parkanu stoi do dziś.

Pani Teresa jako urodzony społecznik prowadziła Koło Gospodyń Wiejskich. Organizowała kursy kroju, szycia, gotowania i pieczenia. (…) Po degustacji potraw zaczynały się tańce, siermiężne przyśpiewki. Takie to były czasy - bardzo radosne! Ludzie dzielili się swoimi troskami i radościami, jedni wspierali drugich. Nie istniały zazdrość i zawiść, dziś tak powszechne. Chyba to już nigdy nie wróci.

Mąż pani Teresy, zwany Antkiem, prowadził wiejską świetlicę a w niej klub szachowy zarejestrowany w federacji. Stały tam profesjonale zegary i stoliki. Do pasjonatów należeli m.in. kowal Pawełczak, przedwojenny wachmistrz Heniu Smaruj i inni. Byłem świadkiem partyjki w kuźni, wśród okopconych czarną sadzą ścian, przy dymiącym palenisku, gdzie na dużym czarnym pniu z ciemnym stalowym kowadłem stała szachownica z figurami, a obok w skórzanym fartuchu kowal Marian Pawełczak i pan Antoni „wydumywali” szachowe sztuczki. Jeden drugiego starał się przechytrzyć. Każdy starał się przewidzieć posunięcie swojego rywala. Drzwi od kuźni były otwarte. Na dworze był śliczny, upalny dzień, a w ciemnym pomieszczeniu dwóch mężczyzn wytężało swoje komórki. Stali przy kowadle, ponieważ nie było na czym usiąść, brakowało w tym pomieszczeniu krzeseł i taboretów. Ich tak pochłaniała gra, że nie zwracali uwagi na otoczenie. W czasie tej partii pan Kasprzyk przyprowadził konia do podkucia. Jednak kowal stwierdził: „Bronich (tak miał na imię pan Kasprzyk), przyjdź jutro. Widzisz, że nie mam czasu”. Szachowe pasje w tej gościeszyńskiej zabitej deskami wsi wiodły prym, ponieważ miały swoich zagorzałych wielbicieli.

Praca w szkole dawała mi dużo zadowolenia. Widoczne były efekty mojego trudu pedagogicznego. Dzieci w lot pojmowały to, co do nich mówiłem, co potwierdzał las zgłaszających się rąk na drugi dzień. (…) Na lekcjach wychowania fizycznego zawsze ćwiczyłem, biegałem, skakałem i oczywiście grałem w piłkę z uczniami, którzy starali się mnie naśladować, dorównać. A ile było radości, jeśli jakiś chłopiec mnie prześcignął! Cóż to były za siermiężne lekcje! Wszyscy ćwiczyli w ubraniach, nikt nie miał strojów sportowych. Tenisówki i trampki były rzeczami nieznanymi. Na nogach buty, nieraz gumowe. Ćwiczono też boso, ponieważ szkoda było niszczyć obuwie. W szkole dostępna była jedna piłka skórzana, a grało się nią w siatkówkę, nogę lub w dwa ognie, zwane wtedy „walką narodów”. Bardzo popularny był też palant. W szkole brakowało sali gimnastycznej. Gdy padał deszcz ćwiczyłem w klasie skłony, przysiady, wymachy rąk, krążenia.

Pomaleńku stawałem się nauczycielem, słuchając rad moich kolegów nauczycieli. Czytałem książki pedagogiczne, uczestniczyłem w naradach powiatowych. Ta ostatnia forma doskonalenia zawodowego podobała mi się, ponieważ dawała mi jeden dzień wolny od nauki. W pewną październikową sobotę 1959 r. pojechaliśmy do Grochowisk Księżych, jeszcze większej dziury niż Gościeszyn. Szkoła składała się z trzech klas. W zebraniu brało udział około 40 osób. Wszyscy roześmiani, radośnie witali się, panowie szarmancko całowali w rączki panie, prawili komplementy. Panie dziękowały zniewalającymi uśmiechami. Inspektor ze Żnina, Roman Kujawa, stał w wianuszku nauczycieli, którzy starali się załatwić swoje służbowe interesy. Atmosfera była luźna, srodzy nauczyciele w klasach, tutaj zachowywali się swobodnie, troszeczkę jak dzieci na przerwach. Prym wiedli przedwojenni belfrowie, panowie Hieronim Chudaś ze Skórek i Tadeusz Pietras, kierownik szkoły w Rogowie. Część oficjalną otwierała lekcja prowadzona przez Józefa Kolonko, notabene mojego nauczyciela z Dziewierzewa, który awansował na kierownika szkoły w tychże Grochowiskach. Mój nauczyciel wówczas poznał mnie i lekko zdębiał. Od tego momentu  zaczął zwracać się do mnie „per kolego”. Ta forma trochę mnie krępowała i do końca swojej pracy w szkole i do młodszych, a tym bardziej do starszych nauczycieli, zwracałem się „per pan”. Uważałem, że kolega to mój rówieśnik i używałem jego imienia w kontaktach. Mój pryncypał pan Chmielewski, który ma obecnie 90 lat w dalszym ciągu zwraca się do mnie „kolego”.

(…) W listopadzie 1959 r. pan Chmielewski zorganizował dwa kursy z zakresu szkoły podstawowej dla dorosłych. Uczestnikami były osoby, które umiały czytać i pisać. Niektórzy przed wojną kończyli jedną, bądź dwie klasy lub w ogóle nie chodzili do szkoły. Grupa młodsza to głównie mężczyźni do 39 lat, wśród starszych byli 50-latkowie.

Zajęcia odbywały się wieczorami przy lampach naftowych w dwóch klasach. Uczyłem historii, geografii i fizyki w grupie młodszych, chociaż każdy z nich był przynajmniej dwa razy starszy ode mnie. Moi uczniowie w większości pracowali w rolnictwie, więc biło od nich charakterystyczne zmęczenie i na moich zajęciach umęczeni zasypiali. Jedynie w pierwszej ławce Jaśko Grzesik, taki wiejski filozof, często ze mną dyskutował, zadawał mi sporo pytań i starał się zapędzić mnie, jak to mówią, w „kozi róg”. Radziłem sobie nieźle. Byłem oczytany, znałem historię z książek a moi uczniowie przeżyli II wojnę światową w Gościeszynie. Niektórzy posiadali na swojej skórze blizny od pałki niemieckiego policjanta Schzulza. Walery Nowaczyk, syn dużego gospodarza z Cotonia, prowadził wymianę mąki. Codziennie na swoich plecach przenosił kilka ton worków. Wozem z ziarnem jeździł do młyna w Rogowie, a z powrotem przywoził mąkę. Każdy worek po 50 kg. Musiał cztery razy przenosić taki ciężar na plecach. Wieczorem na zajęciach, pomimo utrudzenia, wyróżniał się aktywnością i nigdy nie zasypiał. Był prymusem w mojej klasy. Po latach dostał się do milicji, przeprowadził się do miasta i został bogatym biznesmenem. Teraz, z perspektywy pół wieku, widzę siebie 18-latka, młokosa uczącego dojrzałych mężów, ojców dzieci. Zabawny to musiał być widok.

 (…) Obok szkoły w Gościeszynie znajdował się spory staw, tak na oko 50 na 30 m. Po zamarznięciu powstawało idealne lodowisko. Zapowiedziałem w przeddzień, że lekcje WF odbędą się na lodzie, więc kto ma łyżwy, niech je przyniesie. W pierwszej grupie chłopców z klas VI-VII nikt nie miał łyżew, oprócz mnie. Weszliśmy na lód, chłopcy zaczęli ślizgać się na butach. Założyłem łyżwy i zacząłem szaleć: jazda przodem, tyłem, przekładanki, nagle przeskok z obrotem. Chłopcy spoglądali na moje wyczyny z podziwem, po raz pierwszy widzieli takie ewolucje. Rolnicy ze zlewni mleka także podeszli do stawu, a część uczniów przybiegła z boiska. Wszyscy patrzyli na mnie jak na cyrkowca. Po kilku dniach rodzice kupili swoim pociechom łyżwy, przykręcane do butów, niektórzy mieli tzw. dybki (trzewiki z drewnianymi spodami) z przymocowanymi na stałe łyżwami. Rozpoczął się lodowy szał. Na stawku o każdej porze dnia pojawiało się kilkunastu łyżwiarzy. W niedziele po kościele zjawiali się też rodzice moich uczniów. Ileż radości, salw śmiechu wybuchało z powodu upadków. Do zmroku lodowisko zapełniali łyżwiarze. Nauczyłem chłopców gry w hokeja na lodzie. Kije każdy robił sobie sam, przeważnie wycinając w lesie gałęzie ze skrzywieniem podobnym do łopatki oryginalnego kija. Gra była zacięta, często kije łamały się, dlatego każdy chłopiec miał kilka zapasowych. Gdy WF odbywał się na ostatniej lekcji, graliśmy jeszcze kilka godzin, tzn. do zmroku.

Teraz z sentymentem wspominam tamte lata, a przejeżdżając przez Gościeszyn sprawdzam, czy jest ktoś na stawku. Nigdy jednak nie widzę na lodzie żadnego dziecka na łyżwach. Szkoła ma już „Orlik”, boisko ze sztuczną trawą, ale współczesne dzieci siedzą w domach przed telewizorami lub przy komputerach. (…)

Wiosną 1960 r. rozpocząłem budowę boiska sportowego. Przypominam, iż „biała szkoła” to dawny dworek pana Franciszka Sobczaka, dużego gospodarza, któremu władza ludowa odebrała ziemię i zabudowania. Szkołę otaczało dawne dworskie podwórze z ruinami chlewów, stodół i szop. Miejscowi fornale, dawni pracownicy majątku, rozebrali budynki gospodarcze zabierając m.in. okna i drewniane belki. Wszystko to, co mogło być wykorzystane do budowy ich chlewików i szop. Ogołocone ściany, zbudowane z „pecy”, szybko niszczały. W porozumieniu z moim pryncypałem zacząłem wspólnie z dziećmi rozbierać mury i fundamenty. Ręcznymi wózkami woziliśmy gruz, wyciągaliśmy linami kamienie z fundamentów. Po paru miesiącach od strony południowej powstał kilkumetrowy nasyp, który potem spychacz ukształtował na wysoki „wyłapywacz” (można to oglądać do dzisiaj). Pan Nowaczyk przyjechał swoim ursusem, wyrównał ziemię i mieliśmy już boisko. Pozostało postawić drewniane bramki i można było grać w nogę. Jakże rośliśmy z dumy ze swojego stadionu. Pan kierownik na lekcjach zajęć praktycznych zaczął grodzić boisko drewnianymi płotami. Ogrodzenie przetrwało kilka lat. W 1960 r. przez kilkanaście dni, popołudniami, rodzice, nauczyciele i oczywiście pan kierownik, postawiliśmy od strony ulicy solidny płot z siatki na metalowych kołkach, zamocowanych w betonowej zaprawie. Ludzie nie otrzymywali za ten wysiłek żadnej zapłaty, pracowali przecież dla swoich dzieci. Nazywało się to „praca w czynie społecznym”. Teraz zaliczyć ją można do rzeczy nieznanej, zamierzchłej. Obecnie nikt nie kiwnie nawet palcem, gdy mu się nie zapłaci. Jednak, aby w tamtych czasach realizować czyn społeczny, musiał  ktoś go zainicjować, stać się prowodyrem, podrywającym ludzi do pracy. Gościeszyn miał takiego człowieka, pana Chmielewskiego. Szkoła, dom nauczyciela, świetlica, boiska, drogi to jego zasługa. Umiał on poderwać ludzi do działań. (…)

Zima to dalsze doskonalenie łyżwiarstwa. Starałem się nauczyć wszystkich uczniów jazdy na lodzie. Wczoraj spotkałem Irka Pawełczaka, mojego ucznia, obecnie 60-latka, który powiedział: ,,Panie, co to się dzieje z tą gościeszyńską szkołą? Ja do dzisiejszego dnia jeżdżę na łyżwach, a moje dzieci nie potrafią. Już na naszym stawku, lodowisku, koło remizy strażackiej, nie można zobaczyć ślizgającego się dziecka”. Cóż, odpowiedziałem mu: „Ukończyłem już 70 lat, od moich dzieci otrzymałem łyżwy hokejowe i nadal codziennie jeżdżę po jeziorze”. Wyznaczyłem sobie takie dwa punkty - od Szymczaka do Wiewiórczyna, około 3 km. Przez dwie godziny jeździłem samotnie, jako jedyny człowiek na lodzie. Młodzi teraz siedzą przy komputerze lub przed telewizorem. Przed 50. laty w Gościeszynie nie było przecież światła elektrycznego, a przekaz telewizyjny po raz pierwszy obejrzałem w 1960 r. podczas nauki w Liceum Pedagogicznym we Włocławku. (…)

W lutym 1961 r. otrzymałem wezwanie do stawienia się przed wojskową komisją poborową, zwaną pospolicie „stawką”. (…) Wojsko wezwało mnie w lipcu 1961 r. na kurs spadochronowy. W tym miesiącu kończyłem też liceum pedagogiczne. Podjąłem męską decyzję, zrezygnowałem z „komandosów”, zdając maturę pedagogiczną zostałem wykwalifikowanym nauczycielem.

cdn.

Jan Kupcewicz

Kupcewicz, Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj, Rogowo 2014, s. 84-100.

Kontakt

Ryszard Wojciech Pawlicki

e-mail:

ryszard.w.pawlicki@neostrada.pl

galindia@poczta.fm

 

Wizyt:

Dziś 17

Wczoraj 116

Tydzień 409

Miesiąc 2408

Ogółem 260496

Kubik-Rubik Joomla! Extensions