foto 05Prezentowany tekst pochodzi ze wspomnieniowej książki pt. „Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj”, którą autor wydał własnym sumptem. Jan Kupcewicz jest znanym i zasłużonym pedagogiem z Gościeszyna i Rogowa.

 

Obecnie pracuje nad drugą częścią wspomnień dotyczących okresu po 1978 r., kiedy pełnił funkcję dyrektora Zbiorczej Szkoły Gminnej w Rogowie (do 1985), a następnie Szkoły Podstawowej w Rogowie (do 2003).

Za wiedzą autora wybrałem z książki ciekawsze fragmenty odnoszące się do lat 1959-1978. Jak zawsze uwagi czy zdjęcia dawnego Gościeszyna i tamtejszej szkoły (szczególnie z okresu tuż po wojnie) będą mile widziane.

(rwp) 

Część 3

Oficerska Szkoła Piechoty i moja pancerna przygoda czołgowa we Wrocławiu (1961-1963)

1 września 1961 r. rozpocząłem swój trzeci rok pracy w Gościeszynie. Wiedziałem, że w październiku czeka na mnie armia. Wojska Komenda Rejonowa zaproponowała mi wstąpienie do Oficerskiej Szkoły Piechoty we Wrocławiu. Po rozmowie kwalifikacyjnej zostałem podchorążym tejże wojskowej uczelni. 23 października 1961 r. pożegnałem Gościeszyn, przywdziewając zielony mundur i zostałem kandydatem na oficera. Myślałem wtedy, że żegnam się z zawodem nauczycielskim na zawsze.

Po kilku tygodniach zmieniłem zdanie. (…) 10 stycznia 1962 r. złożyliśmy u komendanta szkoły, wspólnie z Marjuszycem [kolega z LO w Kcyni – przyt. RWP], wniosek o przeniesienie do służby zasadniczej. Za powód rezygnacji obraliśmy słabą motywację, uzasadnialiśmy tym, że poziom nauczania w szkole jest dla nas za wysoki i nie możemy sobie poradzić. Odpowiedź okazała się nieprzewidywalna - wykładowcy zaczęli udzielać nam korepetycji. Wojsko nie chciało z nas zrezygnować! Komendant odgadł nasze zamysły i wydał rozkaz o przeniesieniu do kompani obsługi OSP. Spakowałem swój skromny dobytek i zameldowałem się w baraku obsługi, gdzie przydzielono mnie do ciężkiej broni, czyli do czołgów. (…) Po dwudziestu miesiącach służby wojskowej wracałem do cywila.

Gościeszyn w latach 1963–1978

Po załatwieniu formalności w Inspektoracie Oświaty w Żninie wracałem do Gościeszyna. W szkole bez zmian, ci sami nauczyciele – Antoni i Teresa Ciesielscy, Genowefa Smaruj i kierownik Czesław Chmielewski. W mieszkaniu na poddaszu „białej szkoły” czekało to samo łóżko, w klasach stoliki szkolne.

Zmieniło się dość istotnie jednak to, że założono prąd elektryczny, co znacznie ułatwiało sprawy codzienne jak gotowanie herbaty, smażenie na maszynce. Kupiłem radio. Pani Błaczkowska przyjęła mnie na obiady, za które płaciłem 10 zł. Pewną trudność sprawiał mi brak motocykla, ale po paru miesiącach kupiłem sobie wuefemkę.

Od października 1963 r. rozpoczynały się wieczorowe zajęcia w Szkole Przysposobienia Rolniczego. Uczyłem w niej chemii, historii i prowadziłem w każdej klasie kursy języka rosyjskiego, co znacznie lepiej się opłacało niż godziny w szkole. Za 45 minut chemii ojczyzna płaciła mi 10 zł, a za rosyjski 24 zł.

Zarabiałem sporo pieniędzy, ok. 4000 zł. Odbierałem taką pensję, co wzbudzało sporą zazdrość, np. pana Jerzego Znakowskiego, który z lekkim wzburzeniem kiedyś rzekł: „Co to za sprawiedliwość! Ja zarabiam 1200 zł a kolega z Gościeszyna aż 4000 zł”. Odpowiedziałem mu nieskromnie: „Jaka praca - taka płaca”. Zgadzało się to z prawdą. Bywały bowiem takie dni, w które pracowałem po 12 godzin.

Młodzież w SPR specjalnie się nie przykładała do nauki. Składała się z najsłabszych uczniów, którzy się nie dostali do szkół średnich i pozostali na wsi. Szkołę utworzono ze względu na przepisy określające, że gospodarstwo rolne mogło być dziedziczone przez następcę, posiadającego ukończoną szkołę rolniczą. SPR otrzymała taki status. Przedmioty zawodowe prowadził inż. Stanisław Tarasiuk ze Żnina (…).

 

 

W dalszym ciągu graliśmy w brydża, szczególnie w soboty, kolejno u państwa Ciesielskich i Smarujów. Trwało to do 1964 r., czyli do zakupu telewizora przez klubo-kawiarnię w Gościeszynie. Cała wieś zaczęła gromadzić się przed szklanym ekranem, oglądając program od początku do końca, czyli do państwowego hymnu. Można było wówczas wypić kawę, zjeść tortowe ciastko, kupić swojej dziewczynie czekoladę.

Ludzie do klubo-kawiarni lepiej się ubierali, zrzucając robocze ciuchy, gumiaki noszone przed tym przełomowym wydarzeniem całodziennie. Myli się, dbając bardziej o higienę, kropili „przemysławką”, by wkraczając do tego cywilizowanego pomieszczenia, zasiąść przy stolikach, czytać gazety, grać w szachy, czy warcaby. Stało się przyjemniej. Stałym gościem bywał nadleśniczy z Gołąbek inż. Fronczak, przybywając tu z dziewczynami.

Ten pan, posiadający już ponad 70 lat, gustował w dwudziestolatkach, które często zmieniał. Wściekł się, gdy barmanka Bożena Kasprzyk zapytała: „Panie inżynierze, co podać wnuczce?”. Wtedy opuścił lokal i już więcej „nie postała tam jego noga”. Oprócz kawiarni znajdowała się w Gościeszynie restauracja pana Wiktora Smaruja. Można było w niej wypić piwo grzane na kaloryferze, wino, wódki młodzieżowe 20% oraz zjeść zakąski, np. zgrzaną kiełbasę. Wieczorem większość miejsc zajmowali „nafciarze”.

W Gościeszynie pracowało kilka wież wiertniczych poszukujących złóż ropy naftowej. Obsługę stanowili mężczyźni, w większości bez rodzin, których miejscowi nazywali „nafciarzami”. Zarabiali spore pieniądze, przepuszczane następnie przez nich w barze u Smaruja. Wśród „nafciarzy” wyróżniał się potężny Maciej. W niedzielę Smaruj rezerwował dla niego stolik od godz. 7.00 do 22.00. Maciej zjadał śniadanie, potem raczył się winem, pił kawę, zjadał obiad i kolację.

Nikt nie miał prawa przysiąść się do stolika, chociaż było przy nim 5 wolnych miejsc. Jeśli ktoś nieopatrznie przysiadł się, Maciej łapał delikwenta za kark i wyrzucał go na dwór. „Nafciarz” ten lubił spokój i wino, a wypijał 25 butelek przez całą niedzielę. Smaruj żegnał go swoim wyszukanym zwrotem: „Dobranoc się”. „Nafciarze” przysparzali sporych dochodów miejscowej ludności, bo kupowali żywność i wynajmowali kwatery. Kilku z nich ożeniło się nawet z miejscowymi pannami. Wieczorami, wracając z baru, podśpiewywali sprośne piosenki (…).

W 1964 r. Heniu Smaruj kupił telewizor i od tego czasu wspólnie z panem Ciesielskim oglądaliśmy cały program. Skończyły się brydżowe rozgrywki. Pasjonowaliśmy się w zamian transmisjami sportowymi, a sporo pokazywano wtedy boksu i hokeju na lodzie.

Pan kierownik skierował mnie do Torunia na UMK na matematykę w systemie zaocznym. Zacząłem nową edukację, spędzając piątki, soboty i niedziele na organizowanych zjazdach, podczas których uczęszczałem na wykłady i zajęcia. Trwały one przez cały dzień, 6 godzin do południa i 4 po południu. Trzeba było szybciutko notować to, co wykładowca raczył dyktować. Do domu zadawano nam pisanie prac kontrolnych.

W ferie letnie mieliśmy zajęty cały lipiec. Warunki zakwaterowania i wyżywienia okazały się dobre, zamieszkiwaliśmy w akademikach. Toruń latem jest atrakcyjnym miastem. Wisła, bulwary nad nią, sporo zieleni, a do tego teatr i kina. To wszystko pozwalało na korzystanie z kultury i rozrywki. Pływaliśmy też w rzece, kiedy następowało upalne lato. Pewnego dnia w niedzielę postanowiłem przepłynąć Wisłę. Płynąłem spokojnie, spoglądając na most, by orientować się, jak daleko jestem od brzegu.

Będąc na środku rzeki stwierdziłem, że jestem coraz bliżej mostu. Zorientowałem się, że prąd rzeki znosi mnie szybciej niż ja płynę. Dotąd nigdy nie doświadczyłem takiej sytuacji na jeziorach, więc przestraszony zacząłem, opanowując panikę, wracać do brzegu. Okazało się to niełatwe, nurt zniósł mnie za most. Dobiłem do brzegu wyczerpany, oddalony jakieś 1,5 km od mojego kocyka i ubrań. Uzmysłowiłem sobie, że prąd rzeki mógł mnie zanieść mnie nawet do Gdańska. Nabrałem szacunku do królowej polskich rzek i zaniechałem prób przepłynięcia Wisły.

Studia przebiegały bez problemów, jedynie na lektoracie języka rosyjskiego wpadłem w zatarg z wykładowcą. Mimo, że znałem język najlepiej w grupie, otrzymywałem „pały”. Po prostu nauczyciel uwziął się na mnie, ale aby nie być gołosłownym przytoczę dowody. Z gramatyki napisałem pracę kontrolną ocenioną przez rusycystę na „pałę”. Cała grupa odpisała wtedy ode mnie – spisali „wsjo toczka w toczkę” i oni dostali czwórki. Pojmując, że nie poradzę sobie z sadystycznym nauczycielem, zrezygnowałem z zostania magistrem matematyki. Po roku dostałem się do zaocznego studium nauczycielskiego na filologię rosyjską.

(…) Zaraz po wojsku zacząłem spacerować z Irką Zielińską, wtedy 16-letnią uczennicą szkoły handlowej dla pracujących w Żninie. Chodziliśmy do lasu, nad jezioro, często wychodziłem na przystanek do Lubcza i szliśmy 6 km do Gościeszyna. Ojciec Ireny, Henryk, był przewodniczącym Gromadzkiej Rady Narodowej w Gościeszynie, a matka pracowała w zlewni mleka. Byli to ludzie bardzo życzliwi, serdeczni, często gościli mnie w swoim domu. Romans trwał w sumie 3 lata z licznymi przerwami i zakończył się ślubem w sierpniu 1966 r. (…)

W 1965 r. zostałem słuchaczem dwuletniego zaocznego Studium Nauczycielskiego w Bydgoszczy na filologii rosyjskiej. Paradoks polegał na tym, że zrezygnowałem z matematyki ze względu na lektorat języka rosyjskiego a konkretnie przez wykładowcę tego przedmiotu, a teraz podejmowałem studia w tym kierunku. Edukację w latach 1965-1967 wspominam bardzo miło (…).

W lipcu 1966 r. miałem jeszcze sesję na uczelni. Ślub został wyznaczony na 6 sierpnia 1966 r. o godz. 16.00. Pani Derwichowa, wdowa po leśniczym, kucharzyła. Jedzenia, jak to na większości wesel, nadmiar. Zabity wieprz, kilkanaście kur, kaczek, gęsi. Napieczono tortów, placków, babek, zakupiono wódki w ilości po dwie butelki na głowę (tzn. po litrze na gościa), do tego wina, piwa, oranżady. Wszystko to kupił teść.

Wesele odbyło się w domu Irki. W sumie przybyło ok. 40 osób. Na świadków poprosiłem Henia i Antka Ciesielskiego. O godz. 12.00 pojechaliśmy „Warszawą” do Rogowa na ślub cywilny, gdzie urzędowych obrzędów dokonał Wuttka. O godz. 16.00 poszliśmy pieszo do kościoła. Moi rodzice, Antek, wujostwo StefanRegina Pomarańscy reprezentowali krewnych z mojej strony. Zaprosiliśmy także wszystkich nauczycieli małżonkami: Teresę i Antoniego Ciesielskich, Henryka i Genowefę Smarujów, Czesława i Łucję Chmielewskich. Ze strony Irki przybyli dziadkowie, dwóch wujków i kilku kuzynów. W kościele ks. Szczepan Weber postanowił się spóźnić na udzielenie ślubu.

Klęczeliśmy ponad 40 minut, bo w tym czasie księżulo rozgrywał na plebanii partię szachów. Po licznych monitach kapłan przybył w końcu do świątyni i udzielił ślubu. Potem powiedział mi: ,,Huncwocie, nie za często chodziłeś do kościoła, za to musiałeś na mnie poczekać”. Ksiądz był lubiany, nie można było na niego się obrażać. Przeżył obóz w Buchenwaldzie i obiecał Bogu, że jak przeżyje to straszne więzienie, to wybuduje kościół i słowa danego dotrzymał (…).

Podróży poślubnej nie odbyliśmy, co zrekompensowaliśmy chodzeniem nad jezioro Długie i Wiśniate. Zaczynałem, a właściwie zaczynaliśmy, życie rodzinne. Irka dojeżdżała do pracy w Rogowie. Ja miałem przed sobą jeszcze rok studiów zaocznych w Studium Nauczycielskim w Bydgoszczy. Pierwsze miesiące przebiegały na urządzaniu mieszkania, cieszył każdy nowy zakup. Stołowaliśmy się u teściów, więc prowadziliśmy beztroskie życie, jedynie studia pochłaniały masę czasu.

W lipcu 1967 r. rodzina się powiększyła. Urodziła się pierwsza córka (…). W lipcu też zdałem egzaminy i ukończyłem Studium Nauczycielskie, co dało mi najwyższe wykształcenie w gościeszyńskiej szkole i ok. 200 zł więcej od moich kolegów. Dodatkowo zajęcia w wieczorowej Szkole Przysposobienia Rolniczego, szczególnie dwa kursy języka rosyjskiego, przysparzały mi sporych pieniędzy. Na pierwszego odbierałem ponad 4000 zł. To było znacznie więcej niż otrzymywał mój szef, nie wspominając szeregowych nauczycieli, którzy mieli trzykrotnie mniejsze pensje. (…) Kupiliśmy telewizor „Agat”, co stanowiło w tamtym okresie duży wyznacznik zamożności w Gościeszynie. Zostaliśmy trzecią rodziną, posiadającą to szklane okienko (Smarujowie i Ciesielscy byli pierwszymi posiadacze TV).

Mój pryncypał nie miał jeszcze telewizora i była to dla niego lekka dyskryminacja. Jak to, pierwsza osoba w Gościeszynie nie posiadała telewizora? A tu taki żółtodziób ma tę skrzynkę! Odczuwałem satysfakcję z tego powodu, co także podyktowane było niezbyt przyjaznym stosunkiem Chmielewskiego do mojego teścia, przewodniczącego GRN, bądź co bądź, przełożonego mojego pryncypała. Obaj panowie nie darzyli się sympatią i mówiąc pospolicie, darli ze sobą koty na licznych zebraniach, jak również w prywatnych kontaktach (…).

W 1967 r. zmarł nagle na serce proboszcz gościeszyńskiej parafii ks. Szczepan Weber, człowiek niezmiernie lubiany wśród społeczeństwa, były więzień obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie, budowniczy kościoła. Ksiądz nasz, obdarzony niezwykłą odwagą, wybudował świątynię bez formalnej zgody komunistycznych władz. Pomimo szykan żnińskich kacyków ks. S. Weber realizował przyrzeczenie dane Bogu - „Jak wyjdę żywy z obozu, to wybuduję kościół”. Słowa dotrzymał, stawiając świątynię w dwa lata. 1 października 1959 r. Prymas Kardynał Stefan Wyszyński dokonał konsekracji (tym samym dniu rozpocząłem pracę w miejscowej szkole). Teraz po latach, odwiedzając Gościeszyn, zachodzę do kościoła - sanktuarium NMP, w którym mieści się cudowny obraz Matki Bożej i wspominam, stojąc przed skromnym grobem ks. S. Webera, oznaczonym trójkątem z „P”, znakiem obozowym.

W 1968 r. rozpoczęto budowę nowej szkoły w czynie społecznym, tzn. 50% kosztów pokrywało państwo, pozostałe społeczeństwo. Na czele komitetu budowy stanął kierownik szkoły Czesław Chmielewski. Mieszkańcy dobrowolnie opodatkowali się, mieli świadczyć pracę, materiały budowlane lub wpłacić gotówkę. Pomocy udzielały: Państwowe Gospodarstwo Rolne, Gminna Spółdzielnia, Bank Spółdzielczy w Rogowie, Cukrownia w Żninie i inne zakłady.

W ciągu dwóch miesięcy brygada Leona Zwolankiewicza wykonała 5440 pustaków ze żwiru pana Wojciecha Owczarzaka i żużla z cukrowni. Wodę wozili uczniowie kufami (duża beczka na wozie konnym) z pobliskiego stawu. Po dwóch latach stanęły mury wzniesione przez Franciszka i Kazimierza Trepińskich, Ludwika Stepczyńskiego i pomocników Zenona i Józefa Pomorskich. W budowę szkoły znaczny wysiłek włożyli uczniowie: kopali rowy pod fundamenty, wozili wodę, wyrabiali pustaki itd. Jako ciekawostka - murarz Ludwik Stepczyński, który nie umiał czytać ani pisać i choć analfabeta, na planach technicznych i projektach znał się lepiej niż inżynierowie, których często poprawiał, operując swoimi patyczkami niezrozumiałymi dla otoczenia. Człowiek ten wybudował kilka wielopiętrowych kamienic w Gnieźnie, stojących do dzisiaj.

W 1967 r. nastąpiło u mnie pogorszenie zdrowia, napadały mnie ataki duszności, uderzenia ciepła w rękach. Lekarze dawali jakieś pigułki, ale bez skutku. Teraz z perspektywy czasu uważam, że mogło to być wyczerpanie nerwowe, spowodowane studiami zaocznymi, wielogodzinną pracą, trwającą w niektóre dni po 12 godzin, niezbyt miłym traktowaniem przez pryncypała, a do tego paniką, że już umieram. Po 10. wizycie u neurologa w Bydgoszczy otrzymałem diagnozę – nerwica.

Nakaz, że mam sobie sam poradzić, najlepiej poszukawszy jakiegoś hobby. Wróciłem do ryb. Przez 10 miesięcy nie paliłem papierosów, a za zaoszczędzone pieniądze kupiłem sprzęt wędkarski. Studiowałem odpowiednią literaturę i na jeziorze Sikule w listopadowe popołudnie złowiłem ponad 5-kilkogramowego szczupaka. Potem był sandacz i inne okazy. Zimą łowiłem spod lodu drapieżniki na Jeziorze Długim. Z listonoszem Kasprzykiem budowaliśmy łódkę.

Teść napisał do swojej ciotki do RFN, która przysłała na jego prośbę trzy różnej wielkości kołowrotki japońskie Toshiba. Byłem wyposażony jak nikt w okolicy. Łowiłem na spinning z czółna po kilkanaście szczupaków (w przedziale 1-5 kg). Teść uwielbiał jeść ryby, czyli miałem zbyt. Jeździłem na łowy rano przed szkołą i po obiedzie, ale zdarzały się też nocki, szczególnie w wakacje. Wędkarstwo całkowicie wyleczyło moje dolegliwości (….).

Wychowaniem dzieci, tzn. Olgi i Piotra, zajęła się teściowa. Irka sprzedawała w sklepie z panem Kusem. Odpadło uciążliwe dojeżdżanie do Rogowa. W 1968 r. zakończyły się zajęcia w SPR, więc utraciłem dodatkowe źródło dochodu. Zarobki moje spadły o 50%. W dalszym ciągu jednak wspierali nas teście, mieliśmy od nich mięso, drób, wieprzowinę, dodatkowo zaprawy, a co najważniejsze, opiekę nad dziećmi. Kupowali wnukom ubranka, wózki, łóżeczka itp. Teraz po latach wspominam z wielką wdzięcznością tę pomoc.

W 1969 r. teść został zwolniony z funkcji przewodniczącego GRN i musiał podjąć pracę w Trzemesznie w zakładach azbestowych. To „niezdrowe zajęcie” przyjął z braku innego. Jedyna korzyść z niego polegała na możliwości zakupu w fabryce tańszego cementu. Zaczęliśmy wspólnie z teściem robić słupki betonowe, wyrabiać pustaki i murować chlewik z letnią kuchnią i szopę na opał, wędzarnię, kurniki.

Zrzuciliśmy z dachu domu strzechę, założyliśmy eternit i wymurowaliśmy poddasze. Grodzenie to dalszy etap robót. Karczowanie, sadzenie drzewek, wybudowanie łazienki, kopanie trzech szamb. Dlaczego tak szczegółowo opisuję te poczynania? Chcę pokazać, że swoją ciężką pracą odrabiałem otrzymywaną pomoc w wychowaniu dzieci. Ponadto słyszałem: „Janek, to budujesz dla siebie, po mnie to dostaniesz”. Jednak losy potoczyły się inaczej.

Odnośnie kaczuszek i innego drobiu, co drugi dzień jechałem motocyklem na pokrzywy nad Sikule (12 km). Kosiłem sierpem pokrzywy, ubijałem je w duże worki, a potem musiałem pokroić na ręcznej sieczkarni. Zajęcie trwało około 4-5 godzin. Tak to kaczuszki dołączyły do moich dodatkowych obowiązków.

W szkole przybywało nowych nauczycieli, wprowadzono klasę ósmą. Szkoła stała się zbiorczą. Teraz uczęszczały do nas też dzieci z Ochodzy i Gołąbek, ponieważ tam zlikwidowano placówkę. Liczba dzieci wahała się w granicach 160-180. Utworzono dodatkowy oddział i w ten sposób dziewięć roczników zostało objętych nauczaniem. Wynajmowano dwa dodatkowe pomieszczenia na klasy u pana Wojciechowskiego. Szkołę stanowiły już trzy budynki. W czasie przerwy należało szybko maszerować do budynków oddalonych od siebie o 600 m. W 1971 r. problem został rozwiązany, bo oddano nową szkołę z pięcioma klasami, centralnym ogrzewaniem i przestronnymi korytarzami.

Państwo Ciesielscy przenieśli się do Ryszewa. Żal było długoletnich sąsiadów, z którymi byliśmy bardzo zżyci, do tego stopnia, iż traktowaliśmy się właściwie jak domownicy, bo codziennie spędzaliśmy ze sobą całe popołudnia. Wspólne kawki, wyjazdy do Gniezna, prywatki, imieniny, sobotnie brydże, to stanowiło codzienność. Gorycz rozstania została wynagrodzona, gdy otrzymaliśmy mieszkanie po Ciesielskich, czyli dwa pokoje, kuchnię, łazienkę (początkowo bez wanny), dogodny parter z osobnym wejściem, okna wychodzące na ogród. Przed wejściem dwa potężne jesiony zapewniały błogi chłodek.

Dzieci miały wiele przestrzeni w mieszkaniu i na podwórzu. Byliśmy szczęśliwi. Dodatkowo dostaliśmy chlewik. To była realizacja naszego marzenia, mogliśmy zająć się hodowlą drobiu i świnek, gdyż za płotem znajdowała się działka ziemi na ziemniaki i lucernę dla świnek oraz kurek. Irka pracowała w sklepie, ale zarobki nie były rewelacyjne (…).

Od 1966 r. zacząłem prowadzić Spółdzielnię Uczniowską, zorganizowałem sklepik uczniowski z przyborami szkolnymi, także ze słodyczami, bułkami i drożdżówkami. Działała także sekcja fotograficzna. Uczniowie mieli aparaty fotograficzne, sprzęt do wywoływania zdjęć. Zbierali odpady użyteczne, szmaty, makulaturę i złom. Działalność była dokumentowana w księgach kasowych. Corocznie przeprowadzano bilans. SU osiągała kilkutysięczne zyski.

Za te pieniądze tradycyjnie w ostatnim tygodniu zajęć, przeważnie 19-25 czerwca organizowaliśmy biwak nad jeziorem Wiśniate. Nowa atrakcja dla wiejskich dzieci cieszyła się wielkim zainteresowaniem. Niektórzy uczniowie nawet wybierali biwak zamiast wycieczki do Warszawy. Nie mieliśmy namiotów, materacy, a garnki i kotły braliśmy z przedszkola.

Wczesnym rankiem biwakowicze zbierali się przed szkołą. Jeden z rodziców odwoził nasze bagaże i sprzęt wozem zaprzężonym w konie. Po sprawdzeniu listy ruszaliśmy. Na przedzie wóz, a za nim biwakowicze. Moje dzieci, Piotr i Olga, siedziały obok woźnicy pełni dumy i zadowolenia, że jadą, a reszta musiła iść pieszo. Po dwóch godzinach dotarliśmy nad jezioro. Najpierw ustawialiśmy namiot, zarzuciliśmy duży brezent na gałąź drzewa, a końce plandeki przymocowaliśmy do ziemi. Chłopcy nosili słomę ze stodoły pana Michałowicza, tamtejszego leśniczego, i wymościli nią wnętrze naszego namiotu.

Na to układane były koce i spanie dla dziewcząt było gotowe. Chłopcy natomiast spali w stodole pana Michałowicza. Na obiad serwowano nam grochówkę ugotowaną w olbrzymim kotle. Dzieci jadły i zapewniały, że tak smacznej zupy mama nie gotowała. Grochówka na wędzonej suchej kiełbasie smakowała wyśmienicie. Świeże powietrze zaostrzało apetyty. Kąpiele w jeziorze, łowienie ryb, czy nocne podchody stanowiły niezapomniane przeżycia. (…) Po powrocie dzieci spały w domach po 20 godzin. Na drugi dzień, odbierając świadectwa mówili: „Na drugi rok też pójdziemy na biwak, bo było fajnie”.

Za opiekę nad SU otrzymywałem co roku nagrodę pieniężną. Przez kilka lat od 1966 do 1977 r. SU z Gościeszyna zdobywała w konkursie I miejsce w powiecie i II miejsce w województwie. Ukazywały się na ten temat informacje w prasie, jeździliśmy z uczniami na spotkania do Bydgoszczy, gdzie odbieraliśmy nagrody i dyplomy. W kronice szkolnej natomiast, pisanej przez pana Chmielewskiego, nie ma o tej działalności najmniejszej wzmianki.

Najwięcej serca, jeśli chodzi o pracę zawodową, oddawałem sportowi moich uczniów. Uczyłem wychowania fizycznego chłopców i dziewczęta od klasy trzeciej do ósmej. Ćwiczyliśmy piłkę ręczną, piłkę nożną, kolarstwo, a zimą oczywiście łyżwiarstwo. W tej ostatniej dziedzinie, jeździe na lodzie, pragnąłem wyszkolić wszystkich uczniów. Zamarznięty stawek obok strażnicy stał się naszym stałym lodowiskiem.

Jeździli na nim wszyscy, starzy i młodzi, przychodziły na łyżwy całe rodziny, rodzice z dziećmi. Miałem usportowioną klasę, rocznik 1959, wszyscy uczniowie uwielbiali wysiłek fizyczny. Chłopcy na rowerach wyścigowych zwyciężali w gminie, powiecie i województwie. Treningi kolarskie stanowiła jazda pod duże wzniesienia, 20-kilometrowe pętle na trasie Gościeszyn – Lubcz – Gniezno – Winiary – Sarnówko – Ochodza – Gościeszyn.

Trener, czyli ja na motocyklu, a za mną moi chłopcy na rowerach. Takich pętli robiliśmy nieraz cztery, co zaowocowało fantastycznymi sukcesami. 1 maj 1972 r., podczas wyścigu ze Żnina do Gąsawy i z powrotem na stadion żniński, wpada trójka kolarzy i spiker zapowiada: „To na pewno miejscowi cykliści”. Chłopcy na bieżni przed metę puszczają kierownice i w jednym szeregu wjeżdżają na metę w koszulkach z napisem „Gościeszyn”.

Dla takiej chwili warto było jeździć na treningi własnym motocyklem i wypalać prywatną benzynę. Chłopcy Janusz Kuś, Józef Błaczkowski i Henryk Głowski chodzili dumni jak Szurkowski po wygraniu mistrzostwa świata. W Toruniu 4.,5. i 6. miejsca moich kolarzy to pełna wiktoria. Chłopcy z licencjami „Rometu” pozostali w tyle. W LA na mistrzostwach powiatu żnińskiego Janusz Kuś, utalentowany sprinter, zwyciężał w biegach na 100 i 300 m. Zenon Marciniak w pchnięciu kulą, Józef Błaczkowski w biegach na 100 m, Zofia Róg w skokach w dal. Sukcesy LA to także wiosenne biegi przełajowe, tzn. sztafety z 10. chłopcami i 10. dziewczętami, w których staliśmy się niepokonani.

W tej dyscyplinie w powiecie zajmowaliśmy czołowe miejsca, w województwie 3-5 miejsca. Wiele satysfakcji sprawiały wygrane moich drużyn piłkarskich – ręcznych, w meczach z Rogowem i Janowcem. Graliśmy na nawierzchni asfaltowej, nieznanej wcześniej moim sportowcom, przed kibicami miejscowych i pomimo to, wygrywaliśmy. Rozgromiliśmy Rogowo, chłopcy 28:3 i dziewczęta 8:3. W Janowcu dziewczęta wygrały 5:3. Zwycięstwa te przełamywały kompleks wiejskiej szkoły, uczniowie czuli się dowartościowani, nie czuli się już prowincjuszami. Ja natomiast miałem satysfakcję, że pokonałem w rywalizacji sportowej specjalistów, czyli magistrów wychowania fizycznego.

Młodsi uczniowie, biorąc przykład ze starszych, trenowali i ćwiczyli, aby im dorównać. Nieraz wymagało to podjęcia wysiłku w dość ciężkiej formie, np. bracia Włodzimierz i Waldemar Żukowie zamiast jeździć do szkoły autobusem, codziennie biegli do szkoły z Gołąbek i z powrotem, bagatela 12 km. Rezultaty tego zaangażowania widoczne były na stadionach. Pamiętam bieg na mistrzostwach LZS w Żninie, kiedy moi zawodnicy dublowali rywali. W pamięci zapisał się finisz na 1500 m. Halina Dąbrowska, Henia Szymańska i Bożena Kawka, trzymając się za ręce, przekroczyły linię mety, pozostawiając resztę uczestników biegu 300 m z tyłu.

Ukoronowaniem sezonu sportowego było zorganizowanie przeze mnie tzw. „Święta Sportu”. Typowe podczas niego dyscypliny to lekkoatletyka, kolarstwo, ale także wspinanie się po linie, wyścigi w workach itp. Na festynie dekorowano mistrzów, uczniowie odbierali drobne upominki ufundowane przez sponsorów, którzy zawsze się znajdowali. W 1974 r. zostały zorganizowane dożynki powiatowe w Gościeszynie, podczas których moi sportowcy rywalizowali w piłkę ręczną ze szkołą z Szelejewa i Rogowa.

Szczególny aplauz zgromadzonych wzbudziła atrakcja, kiedy zawodnicy wspinali się po gładkim palu po nagrody zawieszone na trzech wysokościach. Rywalizujący uczniowie zdejmowali buty, próbując szybciej wejść na boso, ale większość spadała, co sprawiało jeszcze większą frajdę. Kaziu Poskrob, obdarzony dużą siłą, zebrał wszystkie nagrody. Udzieliłem wywiadu redaktorowi „Gospodyni Wiejskiej”, który tekst wraz ze zdjęciami zamieścił w tymże piśmie. Zostawiłem w szkole w Gościeszynie puchary, dyplomy i pamięć o tych zdarzeniach moim uczniom, którzy z łezką w oczach wspominają, jakie „to były fajne czasy” i sądzę, że mają rację – młodość pełna wrażeń oraz radości pięknych minionych lat.

W 1974 r. jako pierwszy nauczyciel z powiatu żnińskiego otrzymałem nagrodę Ministra Oświaty. Podjechała czarna wołga, a z niej wyszedł kurator oświaty z Bydgoszczy wraz z inspektorem Jerzym Pieczyńskim, którzy przyszli do mojego mieszkania i tam wręczyli mi pieniądze oraz dyplom. Irka poczęstowała gości kawą i bezami. Atmosfera rozwijała się sympatycznie, aż nagle wszedł mój pryncypał, pan Chmielewski. Korciło go, aby dowiedzieć się, kto przyjechał i po co? Zorientował się, że goszczę kuratora i inspektora, którzy na domiar przywieźli mi nagrodę, szczęka mu opadła, poczerwieniał na twarzy, po czym zapytał: „Kto kolegę Kupcewicza wytypował do nagrody?” (…) Wszelkie dyskusje przeciął dyrektor Szmyciński z Rogowa potwierdzając, że to on mnie wytypował za sukcesy sportowe, spółdzielnię uczniowską i wyniki w nauczaniu.

Od 1971 r. mieliśmy przydomowy chlewik i zaczęliśmy hodować kurczaki i kaczki. Początkowo pisklęta trzymaliśmy w domu, po dwóch tygodniach trafiały do chlewika. Po paru miesiącach cieszyły nas jajka swojego chowu i mięso. Ileż to wymagało jednak pracy i pieniędzy. W wakacje kupiliśmy prosiaka od pana Owczarzaka. W marzeniach widzieliśmy już własne szynki, kiełbasy. Po kilku tygodniach zwyczajnie wieprz zdechł.

Żona rozpaczała, ponieważ prosię było uważane niemal za członka rodziny, a tu świnka odeszła z tego świata w sam Dzień Nauczyciela. Dowiedzieliśmy się później, że nie można świń karmić zbyt obficie – nie wolno „przebiałkować”. Następne świnki to Bolek i Lolek. Stwory po siedmiu miesiącach zostały utoczone, jeden został zabity, a drugi sprzedany. Kalkulacja okazała się prosta. Przy tuczu dwóch sztuk sprzedaż jednego pokrywała koszty hodowli dwóch. Wreszcie własne kiełbasy i szynki! Jak one wyśmienicie smakowały! Tylko ileż to kosztowało pracy i pieniędzy (…).

W 1973 r. rozpocząłem studia zaoczne w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy na filologii rosyjskiej. Zajęcia obejmowały tygodniową zimową sesję na gwiazdkę, letnią miesięczną w lipcu i raz w miesiącu zajęcia w piątki, soboty i niedziele. Trudno było pogodzić pracę zawodową, hodowlę ze studiami. Wędkowanie całkowicie odpadało. Czasochłonne studia wymagały czytania obfitej literatury w języku rosyjskim (…).

W 1974 r. w Gościeszynie założono wodociąg, w wyniku czego u nas w mieszkaniu pojawiła się łazienka, w której wodę grzał bojler. Ileż to było radości dla rodziny. Mogliśmy się wykąpać w dużej wannie i nie przeszkadzało, że łazienka nie była ogrzewana. Powód, pan Chmielewski nie kwapił się z zainstalowaniem centralnego ogrzewania w moim mieszkaniu. Od 1971 r. za ścianą w szkole grzały kaloryfery, lecz my mieliśmy piece, bo taką naturę miał mój pryncypał, obawiający się, że po skończeniu studiów mogę go „wysiudać” ze stanowiska.

W 1974 r. żegnałem swoją utalentowaną klasę, której byłem wychowawcą od sześciu lat. Zapamiętałem tę ambitną młodzież, starającą się osiągać sukcesy w nauce, sporcie i zachowaniu. (…) Mój wychowanek, reprezentujący już bydgoskie liceum, Janusz Kuś, na spartakiadzie młodzieży zdobył piąte miejsce w biegu na 400 m.

Wprowadziłem nową tradycję żegnania szkoły: posiłek, napoje, ciasto a potem tańce. (…) Żegnając wychowanków, wspominałem wraz z nimi, nasze wspólne sukcesy na boiskach i bieżniach całego województwa. Ci chłopcy i dziewczęta przełamali kompleks prowincjonalnej wiejskiej szkoły, nauczyli szacunku do Gościeszyna. Miałem satysfakcję, że wszyscy absolwenci ukończyli szkoły średnie, a ośmiu z nich studia.

Zdobyli dobre zawody i są cenionymi fachowcami. Ważne jest ponadto, iż przyszli na świat w 1959 r., tj. w roku podjęcia przeze mnie pracy w Gościeszynie. Po 35 latach od ukończenia szkoły odbył się zjazd absolwentów tej klasy. Zostaliśmy zaproszeni, ja jako wychowawca i pan Chmielewski jako były dyrektor. Było miło i przyjemnie, uroczystość trwała do rana. Po latach stwierdziłem, że wychowałem porządnych ludzi.

Ostatni rok studiów okazał się dla mnie bardzo ciężki. Pracę magisterską musiałem napisać po rosyjsku, do tego streszczenie po polsku, a wszystko na maszynie. Nie miałem pieniędzy na opłacenie maszynistki. (…) W 1977 r. otrzymywałem ok. 3200 zł na rękę, co stanowiło równowartość dzisiejszych 1200 zł. Z tych pieniędzy połowa szła na zakup paszy dla zwierząt, świń i ptactwa, za resztę trzeba było utrzymać czteroosobową rodzinę. Trudne to były czasy. Teście na szczęście, jak zwykle, pomagali (…).

W Gościeszynie mieliśmy wielu przyjaciół. Wcześniej do nich zaliczali się państwo Ciesielscy i Smarujowie a potem sąsiedzi z góry, Ryszard i Krystyna Kawkowie. Odwiedzaliśmy się, chodziliśmy do siebie na imieniny, jeździliśmy na ryby, na żużel do Gniezna. Przed rokiem 1971 organizowaliśmy wspólne prywatki na strychu „białej” szkoły, jedzenie spożywaliśmy w naszym mieszkaniu, a na poddaszu tańczyliśmy wokół komina. Ta sala balowa z ciemnymi belkami krokwi dachu wypełniała się niesamowitą atmosferą tworzoną przez uczestników zabawy. Jak określiła to Wanda Pilaczyńska: „Ubaw po pachy”. Nigdy tak się nie natańczyła jak wtedy. Częstym gościem bywał Heniu Smaruj. Przychodził na kawę, lecz nieraz wypijaliśmy coś mocniejszego, graliśmy w brydża (przydawał się jako czwarty) lub w pokera (…).

W 1977 r. w Gościeszynie wymieniano linię elektryczną, a w naszym mieszkaniu zakładano instalację pod tynk. Przez dwa miesiące nie było w mieszkaniu światła, a ja musiałem napisać na maszynie pracę magisterską. Okazało się, że Irka jest w ciąży. Nie posiadałem maszyny do pisania. Próbowałem pisać na przerobionej z niemieckiego alfabetu maszynie, ale to nie był dobry druk i sytuacja stawała się tragiczna, a nawet beznadziejna. Jednak opatrzność czuwała. Przyjechał na wizytację gminny dyrektor szkół z Rogowa, pan Wiesław Szmyciński. Wszedł do naszego mieszkania, aby skontrolować roboty elektryczne i zobaczył zmagania Irki z tą niemiecką maszyną. Powiedział: „Kolego, pożyczę wam na tydzień porządną maszynę do pisania z sekretariatu szkoły w Rogowie”. Nie tylko pożyczył, ale przywiózł ją swoim trabantem. Mieliśmy 7 dni na napisanie 60 stron maszynopisu. Pisaliśmy od rana do późnej nocy, przy świetle naftowej lampy (…).

Moja praca magisterska „Aleksander Hercen wobec polskiego wychodźstwa popowstańczego” napisana pod kierunkiem dr. Adama Bezwińskiego została oceniona na bdb. To wysiłek trzech osób: Irki - mojej żony, pani dr Mirek i mój. 30 maja 1977 r. obroniłem pracę i zdobyłem tytuł magistra filologii rosyjskiej. Byłem jedynym magistrem w Gościeszynie i trzecim w gminie. Czteroletnia katorga się skończyła. Mogłem jeździć na ryby, zajmować się rodziną. Nagle zostało dużo wolnego czasu. Najważniejsze, że pensja wzrosła o 900 zł miesięcznie. Troszeczkę stało się lżej. W perspektywie za kilka miesięcy miała urodzić się Magda. Wakacje 1977 r. pozwoliły na korzystanie z wolnego, nie musiałem wyjeżdżać na studia (…).

Pan Stanisław Kowalski, naczelnik gminy Rogowo, zaproponował mi stanowisko sekretarza urzędu. Zgodziłem się, ale mój szef Wiesław Szmyciński nie wyraził zgody i zostałem w szkole gościeszyńskiej (…). Rok szkolny rozpoczął się 22 sierpnia 1977 r. W Gościeszynie uczyło się już 178 uczniów, nauczanych przez 12 nauczycieli. Zajęcia odbywały się w trzech budynkach. Uczyłem języka rosyjskiego, wychowania fizycznego, chemii i historii. Prowadziłem Spółdzielnię Uczniowską i LZS we wsi. Irka nie pracowała, hodowaliśmy dwie świnie, 60 kur, 8 gęsi i 10 indyków. Aby sobie dorobić, przez kilka tygodni nosiłem worki ze zbożem w magazynie, którym kierował mój teść. Niełatwe było to zajęcie. Z 50-kilogramowym workiem trzeba było wchodzić na stertę zboża, a nogi się w nim zapadały. Pan kierownik Chmielewski stwierdził, że nie uchodzi, żeby nauczyciel, magister, pracował jako tragarz, ale czego nie robi się dla chleba. Zarobiłem wtedy ponad 2000 zł (…).

W maju 1978 r. sekretarz gminnej partii z Rogowa, Bohdan Popielarz, zaproponował mi stanowisko Gminnego Dyrektora Szkół w Rogowie. Odchodzący dyrektor Wiesław Szmyciński odbył ze mną kilka rozmów. Sugerował, abym zgodził się objąć funkcję zastępcy, a pierwszym miał zostać mój dawny sąsiad z Gościeszyna Antoni Ciesielski. Sugerowano mi, że nie mam żadnego doświadczenia w kierowaniu szkołą, nie liczył się według nich, tzn. wg Ciesielskiego i Szmycińskiego, mój roczny kurs dla dyrektorów szkół. Proponowano mi mieszkanie w baraku, tzn. w „przewróconym wieżowcu”, znacznie gorsze niż miałem w Gościeszynie.

Szmyciński objął stanowisko dyrektora ZSP w Żninie i opuścił mieszkanie służbowe w Rogowie. Oświadczył, że propozycja dyrektorska jest nieaktualna dla mnie, a podobne zdanie miał sekretarz partii. Straciłem nadzieję na przenosiny do Rogowa, lecz stało się inaczej. Nieoczekiwanie zostałem zaproszony na początku lipca 1978 r. na rozmowę do Kuratorium Oświaty i Wychowania w Bydgoszczy. To był przełom, padła propozycja objęcia stanowiska dyrektora Zbiorczej Szkoły Gminnej w Rogowie. Po kilkudniowych wahaniach propozycję przyjąłem.

Jan Kupcewicz

J. Kupcewicz, Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj, Rogowo 2014, s. 101-140.

Kontakt

Ryszard Wojciech Pawlicki

e-mail:

ryszard.w.pawlicki@neostrada.pl

galindia@poczta.fm

 

Wizyt:

Dziś 80

Wczoraj 122

Tydzień 279

Miesiąc 383

Ogółem 261944

Kubik-Rubik Joomla! Extensions