saga rodu Kupcewiczów okładkaPrezentowany tekst pochodzi ze wspomnieniowej książki pt. „Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj”, którą autor wydał własnym sumptem. Uznałem, że niecodzienne wspomnienia znanego i zasłużonego pedagoga z Gościeszyna i Rogowa mogą zainteresować szerszą rzeszę Czytelników. Od pewnego czasu zabiegałem o zgodę na opublikowanie wybranych fragmentów i się udało.

Za wiedzą autora wybrałem z książki ciekawsze fragmenty odnoszące się do lat 1959-1978. Jak zawsze uwagi czy zdjęcia dawnego Gościeszyna i tamtejszej szkoły (szczególnie z okresu tuż po wojnie) będą mile widziane.

(rwp)


Część 1

Niedoszła posada w Ryszewie

Inspektor Roman Kujawa przyjął mnie z otwartymi ramionami. Od razu zostałem jego kolegą, co wydawało mi się to dziwne, bo 60-letni mężczyzna zaczął mnie 18-latka traktować jak swego kolegę. Potem okazało się, że wszyscy pedagodzy to koledzy. Na drugi dzień z napisanymi podaniem i życiorysem zjawiłem się ponownie w Żninie. Formalności zostały załatwione. Wskazano mi moją posadę w Ryszewie. Wsiadłem w autobus i po 40. minutach kroczyłem ulicą wioski do szkoły. Przywitał mnie kierownik Jan Banaś – wysoki, siwy mężczyzna. Z wielką radością ściskał moją dłoń, wypowiadając słowa powitania: „Kolego, jak się cieszymy”. Po chwili weszła do klasy Janina Lewicka i także usłyszałem: „Witam kolegę, bardzo się cieszę”. Byłem zaskoczony, bo nikt z obecnych nigdy nie powiedział mi tylu ciepłych słów. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego. Może uroda? Byłem podobno dosyć przystojnym młodzieńcem z gęstymi, kręconymi, czarnymi włosami (coś w rodzaju afro). Zadbałem o gustowne ubranie, zakładając na wejście w szkolne progi krótki prochowiec z dwoma bocznymi kieszeniami, włoskie buty kalipso na podwyższonym korku, modne zwężone spodnie. No i ważyłem jedynie 65 kg. Jednak potem doszedłem do wniosku, że nie te przymioty zdecydowały o ciepłym przyjęciu w kancelarii przy kawie. Ludzie ci czuli się zwyczajnie samotni, wyizolowani ze środowiska, bo nie bratali się z ludźmi ze wsi. Panowały jeszcze przedwojenne zwyczaje, że nauczyciel oraz pleban to elita, która nie może bratać się z plebsem. Umówiłem się na jutro, miałem rozpocząć pracę.

 

Ryc. 1. Okładka Książki - Saga Rodu Kuprewiczów
Ryc. 2. Kadra pedagogiczna Szkoły Podstawowej w Gościeszynie w 1964 r. Od lewej: Danuta Kłysz, Teresa Ciesielska, Genowefa Smaruj, Antoni Ciesielski, Czesław Chmielewski (dyrektor), Jan Kupcewicz (autora wspomnień). Fot. arch. ze zb. autora.

1-2 października 1959 r. – „Serdecznie witamy” w  Gościeszynie

Po pożegnaniu sympatycznych nauczycieli z Ryszewa wróciłem do domu. Mamusia zapakowała mi przepastną walizkę, dużą puchową pierzynę, poduszkę, pościel, bieliznę, ubrania. Do drugiej spakowałem żywność. Rano tatuś zawiózł mnie na autobus do Sielca. Nawiasem mówiąc, rodzice nie posiadali się z dumy, że zostałem nauczycielem, a ponieważ nie wypadało, aby przyszły pedagog szedł pieszo, nagle znalazła się bryczka z koniem. W poprzednim okresie musiałem chodzić pieszo 9 km do stacji, teraz 2 km byłem wieziony jak graf. Krótkie pożegnanie i zostałem z dwoma walizkami na przystanku. Po chwili nadjechał autobus, którym ruszyłem w nowy etap mojego życia zawodowego, trwającego 44 lata, aż do przejścia na emeryturę.

   W Żninie poszedłem do Inspektoratu po nominację. Okazało się, że jestem powołany na nauczyciela Szkoły Podstawowej w Gościeszynie, a nie w Ryszewie. Poczułem ukłucie w sercu, bo z kierownikiem Banasiem załatwiliśmy już mieszkanie dla mnie u pani Łucji Olszak, które bardzo mi się podobało. Gospodyni była sympatyczna i miała ładną córkę. Oczywiście tego ostatniego argumentu nie użyłem. Inspektor stwierdził: „Kolego, to jest duża szkoła z czterema nauczycielami, porządnym kierownikiem”. Odebrałem od inspektora nominację, gratulacje i życzenia sukcesów pedagogicznych na niwie oświaty, a następnie ruszyłem z zapałem do nowych zadań. Autobus wiózł mnie przez Rogowo i Lubcz, obok dużych jezior. Zaczęły zachwycać mnie te krajobrazy.

Wjazd do Gościeszyna zaskoczył  mnie - wieś była udekorowana, flagi, wieńce, girlandy i hasło „Serdecznie witamy”. Pomyślałem, iż w Ryszewie nauczyciele ciepło mnie przyjęli, ale tutaj to jeszcze bardziej. Po chwili autobus zrobił rundkę wokół rynku i zatrzymał się. Wszyscy ludzie wysiedli, kierowca oświadczył „koniec jazdy”. Wytaszczyłem walizki rozglądając się. Pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Kilka domów straszyło obskurnymi strzechami, ogrodzonymi drewnianymi płotami ze sztachet, a w bajorze na rynku pluskały się kaczki. Z prawej strony jednak przyjaźnie witał dworek, będący szkołą, przy nim duży murowany barak pełnił funkcję świetlicy. Ludzie z ciekawością patrzyli na mnie badając wzrokiem. Przyjaźnie uśmiechali się, gdyż oczywiście wiedzieli, że przyjechał nowy nauczyciel.

Pierwszego napotkanego człowieka spytałem o drogę do szkoły. Okazał się nim kierownik tejże szkoły, pan Czesław Chmielewski. Dalej sprawy potoczyły się błyskawicznie. W kancelarii przekazałem dokumenty, zostałem wprowadzony w swoje obowiązki, obejrzałem szkołę i swoje mieszkanie w dworku, zwanym „białą szkołą”. Dostałem dwa pomieszczenia na poddaszu - pokój i kuchnię z oknami, wychodzącymi na  gościeszyński rynek. Plac ten miał trójkątny kształt, z krzyżem na wierzchołku. Z prawej strony droga prowadziła do Trzemeszna, z lewej ulica ciągnęła się w stronę poczty, trzeci bok zamykał mały placyk z dawnym gościńcem - barem pana Wiktora Smaruja. Na rynku kończyły trasę autobusy jadące ze Żnina. Tu mieścił się ich ostatni przystanek.

Pomieszczenia mojego mieszkania miały po 12 m². Drewniane podłogi, wypastowano na bordo, w pokoju był piec kaflowy, a w kuchni piec kuchenny. Na stan mieszkania składały się duże łoże małżeńskie z wypchanym słomą siennikiem (ucieszyłem się z gotowych, ponieważ nie zdobyłem dotąd umiejętności wpychania słomą), stolik szkolny, krzesło i stara szafa. W kuchni stało krzesło z miską do mycia się, przy nim wiadro, stolik i drugie krzesło. Mieszkanie bardzo mi się spodobało. Jedyny mankament to brak prądu elektrycznego. Myśmy w Górkach Zagajnych od trzech lat mieli to dobrodziejstwo cywilizacyjne. (…) W pokoju znajdowała się lampa naftowa i do tego napełniona naftą. Rozpakowałem się, pościeliłem łóżko, powiesiłem ubrania, zjadłem na zimno kawałek mięsa z chlebem. Podgrzałem wodę na herbatę na maszynce spirytusowej, zalałem wrzątkiem i stwierdziłem, że nie zabrałem cukru. Wybrałem się zatem na zakupy. Odszukałem sklep i wszedłem. Zobaczyłem wielu ludzi, którzy coś kupowali. Roześmiany, energiczny pan Edmund Kuss zawijał produkty w papier, na co początkowo nie zwróciłem uwagi. Gdy przyszła moja kolej, poprosiłem o pół kg cukru, ku zdziwieniu usłyszałem odpowiedź: „Panie, dzisiaj jest poświęcenie kościoła i wszyscy kupują święconą wodę”. Nie zrozumiałem aluzji i odpowiedziałem: „Nie mam naczynia na wodę”, na co mój rozmówca odrzekł, że woda jest zapakowana i podał mi pół litra wódki. Podziękowałem lekko zdziwiony zwyczajem, by opijać poświęcenie kościoła wódką, a do tego zszokowany tym, że po raz pierwszy w życiu ktoś mi proponował kupno alkoholu. Zrezygnowałem z takiej wody. Cukier jednak otrzymałem i z nim pod pachą podążyłem w stronę kościoła. Z jeszcze większym zaskoczeniem dostrzegłem przed sobą nadjeżdżającą kawalkadę wystrojonych jeźdźców na koniach. Asystowali oni wjazdowi kardynała Stefana Wyszyńskiego, wiezionego w pięknym powozie zaprzężonym w dwa ogniste karosze. Orkiestra strażacka grała powitalnego marsza, konie biły kopytami o bruk. Kiedy karoca podjechała pod schody kościoła, prymas dostojnie wyszedł i znakiem krzyża pobłogosławił otaczający tłum wiernych. Rozpoczęła się konsekracja kościoła pw. Najświętszej Marii Panny wybudowanego przez społeczeństwo parafii Gościeszyn. Była to historyczna data dla parafii i została zapisana w kronikach kościoła diecezji gnieźnieńskiej, ale też w moich danych personalnych jako pierwszy dzień rozpoczęcia mej pracy zawodowej. Patrząc na to zdarzenie, zrozumiałem, że te girlandy i napisy „Serdecznie witamy” nie były dla mnie.

(…) Wieść, że wprowadził się nowy nauczyciel rozeszła się przysłowiowym lotem błyskawicy, czego doświadczyłem natychmiast. Młodzi i starzy, dzieci i kobiety, wszyscy się uśmiechali i mówili: „Dzień dobry”. Sprawiało to mi wielką przyjemność i wprawiało w pewne zażenowanie, przeważnie wtedy, gdy pozdrawiali mnie starsi. Ja miałem przecież 18 lat i nikt nigdy przedtem mi się nie kłaniał.

Wieczorem poznałem moich sąsiadów, małżeństwo nauczycielskie, Teresę i Antoniego Ciesielskich. Mieszkali na parterze „białej szkoły”. Zostałem zaproszony na kawę. Wróciłem do swojego mieszkania pełen wrażeń (…).

Rano obudziły mnie piejące koguty, szczekające psy, porykujące bydło, odgłosy znane mi od dzieciństwa. Umyłem się, zjadłem na śniadanie jajecznicę na boczku i wyjrzałem przez okno. Wtedy chóralnie kilkanaście osób z pobliskiego przystanku autobusowego powitało mnie energetyzującym: „Dzień dobry”. Poczułem, iż zaczyna się rzeczywiście dobry dzień, początek pięknego i szczęśliwego pobytu w Gościeszynie wśród przyjaznych mi ludzi. Okres ten trwał 19 lat. Upłynął w gronie uczniów, których uczyłem, wychowywałem, a nawet pokochałem, wkładając w pracę całego siebie, kierując się pedagogicznym powołaniem. Zostawiłem w Gościeszynie cząstkę swojego życia. Oceniam ten okres chyba jako najszczęśliwszy dla mnie i dla mojej rodziny.

Szkoła mieściła się w dwóch budynkach: w dworku pana Franciszka Sobczaka, budynku nazwanym „białą szkołą” i oddalonej o 300 m „czerwonej szkoły”. Komuniści w wyniku reformy rolnej wygonili poprzedniego właściciela, zabrali mu ziemię – ok. 100 ha. Budynki gospodarcze, inwentarz, maszyny, wozy, meble i urządzenia rozkradli dawni fornale mieszkający w czworakach. W dworku urządzono szkołę, w niej wyodrębniono trzy klasy, mieszkanie państwa Ciesielskich i na poddaszu moje lokum. Obok „białej szkoły” znajdowały się rozwalające się chlewy, stajnie i szopy, z których dawni pracownicy rozebrali dachy, okna i żłoby. Stały tylko gliniane ściany niszczone przez deszcz. Teren szkoły nie został ogrodzony. Pasły się na nim krowy i gęsi. Ludzie zwieźli potężną pryzmę kamieni na budowę drogi do Gniezna. Otoczenie „białej szkoły” nie przedstawiało się ciekawie, ale sam budynek był reprezentacyjny, oczywiście dla Gościeszyna. „Czerwona szkoła” natomiast została zbudowana przez Prusaków po otrzymaniu kontrybucji od Francuzów po przegranej wojnie w latach 1870-1871. Budynek, chociaż wiekowy, na zewnątrz prezentował się okazale, zbudowany z solidnej czerwonej cegły, widocznej, gdyż nie otynkowano murów. Do dzisiaj służy oświacie -  bagatela ponad 140 lat. W „czerwonej szkole” znajdowały się dwie klasy, pokój nauczycielski, spełniający rolę kancelarii kierownika szkoły. Na parterze wyodrębniono trzypokojowe mieszkanie naszego szefa. Małe boisko wieńczyły zewnętrzne ubikacje. Wokół szkoły rosły duże lipy, kasztanowce, świerki i dęby posadzone przez kierownika szkoły pana Chmielewskiego, pasjonata natury, specjalistę od biologii.

Pierwszy dzień rozpocząłem poznaniem w pokoju nauczycielskim pani Genowefy Smaruj, specjalistki od nauczania w klasach początkowych. Krótkie, zdawkowe informacje i pan kierownik wprowadził mnie do klasy czwartej na lekcje matematyki. Zajęcia prowadził pan Ciesielski. Siedzieliśmy z panem Chmielewskim z tyłu. Mój pryncypał objaśniał zawiłości metodyczne lekcji. Zapisywałem cenne uwagi do kajetu. Następną lekcję hospitowałem w klasie piątej, a  była to historia u małżonki pana Ciesielskiego. Dwie godziny wbijania mądrości pedagogicznych przez kierownika i na następny dzień miałem poprowadzić już lekcje.

Pan kierownik polecił mi obiady u pani Błaczkowskiej. Udałem się do tej pani, uzgodniliśmy godzinę i cenę 10 zł za obiad. (…) Wybrałem się do sklepu pana Kussa, kupiłem litr nafty, chleb i jakąś puszkę rybną. W mieszkaniu nie było wody i prądu elektrycznego, dlatego wyjrzałem przez okno wychodzące na rynek. Zorientowałem się, iż na każdym boku znajdowały się najważniejsze instytucje: Urząd Gromady Gościeszyn zatrudniający kilku urzędników z przewodniczącym Gminnej Rady Narodowej na czele. Drugi bok to spęd – miejsce skupu świń i bydła. Rolnicy na wozach konnych przywozili opasy i byki, więc dominował kwik zwierząt oraz głosy podpitych rolników, co dodawało kolorytu Gościeszynowi. Obok spędu znajdowała się restauracja pana Smaruja, korzystająca z prowadzonych tu pertraktacji handlowych, bo można tam było stracić zarobione na sprzedaży pieniądze. Wyszynk proponował alkohol, przekąski. Na trzecim boku trójkątnego rynku stała „biała szkoła” z moim mieszkaniem na poddaszu, skąd mogłem obserwować drogę wybrukowaną kocimi łbami do przystanku PKS, na którym przystawał dwa razy dziennie autobus, przyjeżdżający ze Żnina.

(…) Moi sąsiedzi pomogli mi napisać konspekty na lekcje na następny dzień. (…) Rano obudziły mnie głosy ludzi na przystanku. Wyskoczyłem z łóżka wypoczęty jak młody Bóg, podszedłem do okna i znowu usłyszałem chóralne „Dzień dobry” oraz pytanie, jak się panu nauczycielowi spało. Odpowiedziałem, że świetnie, zauważając przy okazji, że kilka dziewczyn na przystanku posiada nieprzeciętną urodę.

(…) W szkole brakowało woźnego, na przerwy i lekcje dzwonił sam pan kierownik. Pierwsza moja lekcja to była historia w klasie czwartej, a temat: „Najazd Tatarów na Polskę”. Weszliśmy do klasy z moim pryncypałem, który mnie przedstawił i zajął miejsce z tyłu. Usiadł sobie wygodnie na krześle, uczniowie siedzieli w ławkach. Usiadłem za katedrą (to taki rodzaj większego stołu zabudowanego z trzech stron, stojący na podwyższeniu). Wziąłem dziennik lekcyjny, sprawdziłem obecność. Odpytałem jednego ucznia z wiadomości z poprzedniej lekcji. Ku mojemu zdziwieniu pytany sporo wiedział, więc wystawiłem moją pierwszą „piątkę”. Potem zapisałem na tablicy temat i zacząłem barwnie opowiadać o Tatarach, o ich krzywych nogach, sumiastych wąsach, wygolonych głowach itd. Klasa słuchała z otwartymi „dziobami”. Następnie zaczęliśmy zaglądać do podręcznika, w którym uczniowie szukali odpowiedzi na zadawane przeze mnie pytania. Temat dla mnie był interesujący, ponieważ uwielbiałem sienkiewiczowską trylogię, stwierdziłem też, że spodoba się i dzieciom. Na podsumowanie lekcji zapytałem moich uczniów, kto by chciał być Tatarzynem? „Lekcja mi wyszła” - jak to mówią pedagodzy. Dzieci patrzyły na mnie jak w obraz. Kierownik stwierdził: „Będą z ciebie, kolego, ludzie”, co znaczyło mniej więcej, że mam zadatki na nauczyciela. Następna lekcja – matematyka, a na niej dodawanie liczb mieszanych w klasie piątej. Poszła mi także dobrze. Okazało się potem, że mój pryncypał wybrał najlepsze, najmądrzejsze w szkole klasy.

Po obiedzie pan kierownik zwołał posiedzenie rady pedagogicznej, czyli zebranie wszystkich nauczycieli. Spotkania te trwały bardzo długo, po kilka godzin. Na pierwszej radzie pedagogicznej otrzymałem przydział przedmiotów, które miałem uczyć. Okazało się, że wychodzi ponad 36 godzin tygodniowo, sporo, codziennie od godz.8.00 do 13.30, więc po 6 godzin lekcyjnych. Uczyłem również języka rosyjskiego w całej szkole, ponieważ urodziłem się w Wilnie, to znaczy w Rosji. Tym względem kierował się pracodawca, stwierdzając, iż muszę znać ten język. Chyba niesłusznie, ponieważ moi rodzice mówili po polsku. Oprócz rosyjskiego dostałem, wychowanie fizyczne z chłopcami, historię, matematykę i chemię. Ten ostatni przedmiot odpowiadał mi najbardziej, ponieważ kończyłem także szkołę chemiczną.

Na każdy dzień musiałem przygotować konspekty lekcji, czyli pisemne plany zajęć. W ten sposób rozpocząłem swoją 44-letnią karierę nauczycielską.

cdn.

Jan Kupcewicz

J. Kupcewicz, Saga rodu Kupcewiczów herbu Poraj, Rogowo 2014, s. 78-84.

Kontakt

Ryszard Wojciech Pawlicki

e-mail:

ryszard.w.pawlicki@neostrada.pl

galindia@poczta.fm

 

Wizyt:

Dziś 17

Wczoraj 116

Tydzień 409

Miesiąc 2408

Ogółem 260496

Kubik-Rubik Joomla! Extensions