Jedynie słowo zapisane pozostaje dłużej, czyli moje wspomnienia o Szelejewie 

fot01Obok mojego rodzinnego domu (na Różej Górze - przyt. rwp) biegnie droga z Ryszewa i Ryszewka do Szelejewa i dalej do gminnej Gąsawy, aż do powiatowego miasta Żnin.

Do obecnych czasów przetrwała u nas w domu stuletnia kartka pocztowa przedstawiająca jeden z domów mieszkalnych właśnie z Szelejewa. Oglądanie tej kartki nasunęło myśl, aby skąpe informacje wnikające z niej poszerzyć wiadomościami słownymi na temat Szelejewa. Wprawdzie nie mam jeszcze tyle lat co ta kartka, ale mogę opisać Szelejewo jakim było 70-80 lat temu.

W mojej pamięci najbardziej utrwaliły się czasy przedwojenne lat trzydziestych ub. wieku, czasy mojej młodości. Dzisiejsza młodzież urodzona po wojnie lat tych znać nie może, bo mimo upływu stosunkowo niedługiego czasu, to jednak jest już historia i bez przypomnienia jej pójdzie ona niedługo w niepamięć.

Wsi spokojna, wsi wesoła - jak pisał kiedyś poeta. A działo się to wszystko w okresie, kiedy Szelejewo nie miało bitej drogi, nie miało elektryczności, a siłą pociągową były tylko konie.

Wioska typowo rolnicza z rozrzuconymi po polach gospodarstwami. Potrzeby mieszkańców i rolników zaspokajali miejscowi rzemieślnicy. Ważnym ośrodkiem rozwojowym wsi była szkoła powszechna i od niej zacznę swój opis.

Była ona widoczna z okien naszego pokoju jadalnego, a ponieważ szkoła przy drodze, w miejscu podwyższonym w stosunku do pozostałych zabudowań wsi, mimo prawie dwu-kilometrowej odległości jej piętrowy budynek kryty czerwoną dachówką jawił się w oczach kilkuletniego wówczas szkraba jako - świnia. Tego widoku nawet się trochę bałem, ale z niczym innym tak dużym, różowym, nie mogłem wtedy obiektu tego skojarzyć. I do tej właśnie szkoły przyszło mi później kilka lat "chodzić". Chodzić dosłownie, na nogach, bez względu na pogodę, w upał, deszcz czy śnieg.

Czteroklasową szkołę prowadziło małżeństwo Zająców, on pochodził aż ze Stanisławowa (obecnie Iwano-Frankowsk - miasto w zachodniej części Ukrainy - przyt. rwp), a uczęszczały do niej nie tylko dzieci miejscowe, ale również z Głów i Oćwieki. Pracę mieli ciężką, z materiałem surowym (nie było wówczas przedszkoli), ale wyniki nauczania były satysfakcjonujące. Uczniowie przechodzący do wyższych klas w innych szkołach radzili sobie z nauką doskonale.

Pisząc o szkole nie mogę nie wspomnieć o licznej rodzinie Kurków. Byli wszędzie, na każdym kroku, bodaj w każdej klasie. Z samych Kurków można by stworzyć drużynę do gry w piłkę "w dwa ognie". A w przerwach dolatywał jeszcze najmłodszy Aloch z koszulą w zębach, by podawać piłkę i pomóc braciom. A mieszkali akurat naprzeciw szkoły, w maleńkiej chatce. Czasem zazdrościłem im, że mają tak blisko do szkoły.

Obraz ich matki utrwalił mi się w pamięci jako kobieta w kiecce do ziemi i z chustką na głowie, z motyką w ręce, zgięta w pół pracująca w radlinach z ziemniakami. A ojciec, stary Kurek z dużymi wąsami i groźnym spojrzeniu (choć łagodny był jak baranek) wynajmował się do pracy u innych, bo na poletku nie było dla niego miejsca, a wyżywić tak liczną rodzinę było bardzo trudno. Ale jak wiem, wszyscy Kurkowie wyrośli na dzielnych, porządnych ludzi i ród Kurków na pewno nie zaginie. I chwała im za to.

Mijając szkołę dochodzimy do skrzyżowania dróg (w lewo do Grochowisk, w prawo do Głów), ale po drodze witają nas starzy ludzie, mieszkający w równie starych domach. Kobiety ubrane staroświecko, w długich spódnicach, siwiuteńkie jak gołąbki. Zaś mężczyźni również siwi albo łysi, wąsaci, niektórzy z długimi brodami. Przypominają swym wyglądem, że nie wszyscy muszą być piękni i młodzi. Oni już swoje lata przeżyli i na pewno mogliby wiele opowiedzieć o dawnym życiu i wiosce. Teraz przesiadują na kamiennych schodach wygrzewając na słońcu zbolałe, zreumatyzowane kości.

Przy wspomnianej krzyżówce dróg mieszczą się naprzeciw siebie dwa spożywcze sklepy. Po prawej stronie sklep Górnego. Niewielki, jasny, handlujący "czystymi", głównie paczkowanymi artykułami jak mąka, kasza, sól, pieczywo oraz przybory szkolne (ołówki, zeszyty), no i oczywiście zapałki i papierosy.

Obok sklepu znajdowała się sala mogąca pomieścić kilkadziesiąt osób. Było to miejsce spotkań, zebrań i narad, a niekiedy może i zabaw. Na jednej ze ścian sali wisiał jedyny we wsi telefon na korbkę, poprzez który można się było połączyć z centralką w Gąsawie, a za jej pośrednictwem z resztą kraju.

Nieco odmienny był konkurencyjny sklep Judka leżący po drugiej stronie drogi. Był większy, w budynku z czerwonej cegły, z cementowymi schodami, na których stale wylegiwał się olbrzymi pies rasy Bernardyn. A w sklepie było wszystko - mydło i powidło. Poza towarami które można było nabyć i u Górnego, były różnego rodzaju wędliny, słodycze, lemoniada, piwo. Pamiętam, że w jednym rogu sklepu stała duża, metalowa beczka z naftą, w drugim rogu drewniana beczka ze śledziami.

Nas, małych smyków, zainteresowanie budziły czekoladowe, nadziewane śmietaną "murzynki". Małe po pół trojaka, duże po trojaku (1 trojak to 10 groszy). Czasem zdarzało się, że z namowy kolegów do sklepu wpadał nieuświadomiony chłopak, by kupić dwa targańce. Judek oczywiście skwapliwie obsłużył klienta wytargając go za oba uszy, ku uciesze wszystkich obecnych. Nawet bezpłatnie. Chłopak po raz drugi już nie dał się na taki kawał nabrać.

Mijając owe dwa sklepy dochodzimy do drugiego skrzyżowania, przy którym ustawiony był ogrodzony niskim płotkiem drewniany krzyż. Przy tymże skrzyżowaniu stoi na terenie gospodarstwa Wieczorków właśnie ów dom mieszkalny uwidoczniony na wspomnianej kartce pocztowej. Mimo upływu lat prezentuje się doskonale zachowując swój styl i urodę. Jako ciekawostkę podaję, że z mieszkańcami tego domu, z Wieczorkami, mieszkaliśmy pod wspólnym dachem podczas wysiedlenia (w czasie wojny) w Szczawnicy.

Kilkadziesiąt metrów dalej, w kierunku drogi do Oćwieki zastajemy mleczarnię Pawła Wyppicha. Niewielki budyneczek z rampą przeładunkową, ożywiał się bardzo wcześnie, podczas gdy inni mieszkańcy wsi jeszcze smacznie spali. Gospodarze przywozili kany z mlekiem we wczesnych godzinach rannych przed pracami polowymi. To wymuszało na mleczarni by piec był już "pod parą" i wszystkie urządzenia do przerobu a przede wszystkim wirówki były gotowe do przyjęcia mleka.

W zasadzie ruch był tylko w godzinach rannych, a pracowała przy tym cała rodzina właściciela. Panował duży hałas przesuwanych konwi, które opróżniane z pełnego mleka były z kolei napełniane mlekiem chudym, zabieranym z powrotem do domu, na paszę dla zwierząt.

W ten sposób mleczarkowie rozpoczynali wcześnie dzień roboczy, by zdążyć na czas wyjechać do pracy w polu. A panował wtedy niepisany nigdzie zwyczaj rozpoczynania pracy w polu o jednej, oznaczonej godzinie. Nie wiem czym to było podyktowane. Być może brano wzór z rytmu pracy fornali na folwarku, gdzie rygor czasu pracy musiał być przestrzegany.

Wracając, przechodzimy z powrotem koło wspomnianego krzyża na drugą stronę wsi. Po prawej domy robotnicze, a dalej dom sołtysa. Sołtys reprezentował interesy mieszkańców wsi posługując się odpowiednią pieczęcią. Poza tym wyposażony był w zaokrągloną, mosiężną trąbkę, którą zobowiązany był alarmować mieszkańców np. na wypadek nocnego pożaru, czy innego kataklizmu. Nie pamiętam czy kiedykolwiek z niej korzystał.

Jakubowski, bo o nim mowa, sprawował jeszcze jedną ważną funkcję. Był tzw. rewizorem, czyli badaczem poubojowego mięsa. Wezwany, przyjeżdżał rowerem na miejsce świniobicia z mikroskopem i badał, czy pobrane próbki mięsa nie są skażone np. włośnicą i czy mięso nadaje się do spożycia.

Idąc dalej mamy duże gospodarstwo Bachorskiego. Tenże Bachorski przysłużył się wiosce, fundując miejscowemu młodzieżowemu klubowi sportowemu boisko z prawdziwego zdarzenia. Na własnym polu przylegającym do wsi wytyczył, ogrodził wysoką siatką i obsadził brzózkami odpowiedni kawał ziemi pod boisko sportowe i oddał w użytkowanie młodzieży. Powstała piękna murawa i bieżnia, na której odbywały się gry i ćwiczenia, imprezy i zawody sportowe. Zadaszone miejsce dla widowni pozwalało uniezależnić się od pogody. W niedzielne popołudnia odbywały się też tańcowane majówki. A była też i orkiestra dęta, której dźwięki słyszane były aż koło naszego domu. Na boisko wiodła duża, kolorowa brama z emblematem zrzeszenia sportowego oraz napisem "W zdrowym ciele - zdrowy duch".

Obok stadionu mieszkał jedyny we wsi szewc. W starej chałupce do której wchodziło się po schodach z dużych, płaskich kamieni przez solidne, z dębowych klepek drzwi. Te drzwi ponabijane były gęsto licznymi, żelaznymi gwoździami z dużymi łebkami świadczącymi o tym, że są nie do sforsowania i są bardzo stare. Prawdziwy zabytek. Zaś w chatce siedział na zydelku wcale nie stary, ale dziarski młodzieniec, Substyk i naprawiał obuwie. Roboty miał co niemiara, bo ludzie chodząc pieszo zdzierali więcej zelówek niż dzisiaj. A robotę wykonywał solidnie. Nowe zelówki z grubego kruponu przybite drewnianymi kołkami wyglądały wspaniale i w takich butach chciało się chodzić. Poza tym był on działaczem sportowym może z tej racji, że mieszkał najbliżej stadionu.

Dalej, na końcu wsi były dobra folwarczne, tj. parki i dwór z całym otoczeniem gospodarczym. Dawał on zatrudnienie znacznej części mieszkańców wsi, zarówno kobietom jak i mężczyznom.

Wracając, znajdujemy po drugiej stronie drogi stelmacha, czyli kołodzieja, albo stolarza. W małym warsztaciku pełnym wiór i trocin Korygacz wykonywał ręcznie naprawy i przedmioty z drewna przy pomocy piły, dłuta czy struga. Miał też nożną tokarnię do drewna. Mógł więc przyjmować szeroki wachlarz zleceń.

Wróćmy jednak w okolice naszych sklepów i pójdźmy drogą w kierunku Grochowisk. Po prawej stronie drogi mamy dwa konkurujące ze sobą zakłady kowalskie, Szymańskiego i Berenta. Przez cały dzień słyszane były we wsi dźwięki uderzeń młotów w kowadła, co świadczyło o dużym zapotrzebowaniu na kowalskie usługi. Praca w kuźni była ciężka i brudna w porównaniu z pracą stolarza, ale dawała też wiele satysfakcji. Rozdmuchane miechem palenisko sypało snopem iskier, a rozgrzane w nim do białości żelazo dało się na kowadle posłusznie formować w dowolne kształty. Konie też wymagały podkucia podkowami, bo o ile w polu poruszały się swobodnie, to już na twardej nawierzchni, szczególnie na bruku, stąpanie "bosą nogą" sprawiało im trudności i mogły okuleć.

Obaj kowale byli również posiadaczami parowych młocarni zwanych potocznie "parówkami". Wielkie lokomobile i młocarnie objeżdżały corocznie kolejne gospodarstwa i dokonywały omłotów zbóż, a właścicielom przynosiły dodatkowe dochody.

Z drugiej strony drogi mamy mieszkania owych kowali, gospodarza Marosza, pszczelarza o tym samym nazwisku, budowlańca Jaroszyńskiego, wypalacza cegieł i innych.

Tak jak przez środek wsi ten strumyk płynie z wolna nie wadząc nikomu, a nawet przez wielu niezauważony, tak życie we wsi płynęło spokojnie i bezkonfliktowo, bez burz i wichrów. A wiatr był jednak potrzebny, bo od niego zależała działalność dwóch wiatraków umiejscowionych na obrzeżach wsi.

Przyjrzyjmy się wiatrakowi Włodarczyka. Zbudowany był cały z drewna, a siłą napędową - jak sama nazwa wskazuje - był wiatr. A że wiatry bywają zmienne, wieją z różnych kierunków i z różną siłą, dlatego młynarz (nie wiatrakarz) zmuszony był do obracania wiatraka zawsze skrzydłami do wiatru, a na ażurowe śmigi, czyli skrzydła zakładać tzw. łaty, zwiększając w ten sposób powierzchnię czynną skrzydła, stosownie do żądanej mocy. Skrzydła te, podobnie jak i cały wiatrak miały rozmiar chyba kilkunastu metrów i obracały się wolno, ale z dużą mocą. Nieostrożnemu, który zbliżyłby się zanadto groziło - jak to się mówiło - "zabicie na śmierć".

Miałem szczęście być we wnętrzu wiatraka. Wrażenie robił duży poziomy drewniany wał, oraz olbrzymie, poziome drewniane koło zębate o średnicy chyba kilku metrów. Wszystkie urządzenia były w ciągłym ruchu. Drewniane wiązania konstrukcji trzeszczały, szum i łoskot mielących kamieni młyńskich zagłuszał rozmowę, a wszystko wokół drgało w rytmie ruszających się sit. Wszędzie biało od mącznego pyłu, jak w młynie. Mnie zaciekawiło zmyślne urządzenie do podnoszenia ciężkich worów ze zbożem na górny poziom wiatraka, skąd ziarno zasypywane było z góry, do urządzenia mielącego. Otóż na obracający się wspomniany wał nawinięta w pętlę była lina sięgająca do samego dołu. Przyczepiony do liny worek ze zbożem, przy ręcznym, nawet słabym naprężeniu drugiej strony liny, majestatycznie wędrował do góry i był odbierany tam przez drugą osobę.

Zainstalowane sita skutecznie oddzielały od zmielonej masy wszystkie otręby dając w efekcie białą mąkę żytnią na chleb, czy też pszenną na placki. Jednak większość zboża przerabiana była na śrutę, czyli na paszę dla zwierząt. Rolnik wiedział czym karmi zwierzęta, dobrym zbożem z własnego pola. Gorzej było w okresie ciszy, gdy nie było wiatru. Wtedy trzeba było szukać ratunku w młynach wodnych np. na Śramie, czy na Bełkach.

Dużą atrakcją dla wsi była kolejka, zwana oficjalnie Żnińską Koleją Powiatową. Była to wąskotorówka biorąca swój początek w Żninie, a stacją końcową było właśnie Szelejewo. Rozkład jazdy dostosowany był do potrzeb mieszkańców. Jeden kurs rano, drugi po południu. Pasował, by przewozić na czas dzieci do szkoły w Gąsawie czy Żninie, oraz wielu mieszkańców do gminy, powiatu czy różnych urzędów, na targi, jarmarki, do sklepów czy wreszcie do gąsawskiego kościoła i na cmentarz. Przy braku autobusu kolejka cieszyła się dużym powodzeniem, a opłaty za bilet były minimalne.

Niekiedy z porannej mgły wyłaniało się najpierw różowe światło naftowej latarni, następnie sapiąca lokomotywa oznajmiająca dzwonieniem swoje przybycie. Skład pociągu to zazwyczaj dwa wagony osobowe i w zależności od potrzeb kilka wagonów towarowych. Wagony osobowe były przestronne z ławkami przy obu ścianach bocznych. Był także przedział I klasy z miękkimi, czerwonymi siedzeniami - pełny komfort. Umieszczone w każdym wagonie żelazne piecyki na węgiel zapewniały miłe ciepło w chłodne, zimowe dni. Wagony towarowe przewoziły drewno, materiały budowlane, czy też wytłoki buraczane z cukrowni.

Ja również jeździłem kolejką, razem z kolegą Wyppichem, zimą do Gąsawy, do szkoły. Obsługę kolejki, a więc konduktorów w granatowych, kolejarskich mundurach znali wszyscy pasażerowie, oni również znali stałych pasażerów. Jeden z konduktorów, najmniejszy, w przydługim płaszczu i dużej czapce nazywał się Jasiu Musiał. Myśmy go żartobliwie nazywali Jamu Siusiał.

Peron kolejki przylegał do sklepu Judka, który przeznaczył jeden z pokoików od strony kolejki na małą poczekalnię, w której można było poczekać, a przy okazji wypić herbatę czy piwko i przegryźć coś słodkiego. Kursowanie kolejki cechowała duża dyscyplina i punktualność. Wszystko funkcjonowało jak w zegarku. Gdy rano widziało się bryczkę wiozącą ryszewskiego proboszcza na kolejkę, to z góry wiadomo było, że po południu, o oznaczonej godzinie ta sama bryczka przyjedzie znowu, by przywieźć proboszcza z powrotem. Inaczej być nie mogło.

Jeśli o komunikacji mowa, to na uwagę zasługuje nienaganna praca poczty. Dwaj gąsawscy pocztowcy na zmianę, codziennie objeżdżali rowerem cały teren bez względu na pogodę, dostarczając na miejsce zaprenumerowaną prasę, listy, a nawet paczki. Robili dziennie dziesiątki kilometrów bez wolnych sobót, a w podwójne święta nawet w drugi dzień świąt. I wcale nie mówili że za ciężko.

Do przenoszenia wiadomości coraz szerzej wkraczało radio. Najpierw były to słuchawkowe aparaty kryształkowe, nie wymagające zasilania prądowego. Wystarczyło mieć dobrą antenę i słuchawki. Mankamentem było uwiązanie się z aparatem słuchawkami, oraz mała ilość osób mogących audycje odbierać. Pierwszym posiadaczem we wsi takiego aparatu był nauczyciel Zając. My też mieliśmy w domu takie radio. Przełom w tym względzie uczyniło wprowadzenie aparatów lampowych, emitujących audycje głośnio dla większego grona słuchaczy. Wymagało to jednak posiadania elektrycznego źródła zasilania, a było nim: bateria anodowa dająca prąd 120 Volt wystarczająca na pół roku, oraz akumulator dający potrzebne napięcie żarzenia lamp 2 Volty. Należało jednak doładowywać akumulator w elektrowni co 2 tygodnie. Za to głos płynący z głośnika był czysty, niezakłócony. Pamiętać jedynie należało o konieczności odłączenia od aparatu uziemienia i anteny przed burzą, aby piorun nie zniszczył radia.

Z przyjemnością mogliśmy teraz słuchać niedzielnych "Podwieczorków przy mikrofonie" nadawanych z sali Hotelu Bristol w Warszawie, czyli debiutanckich występów Hanki Bielickiej czy Ireny Kwiatkowskiej, albo dowcipnych opowiadań "Wiecha". Zabawne były również występy lwowskich batiarów Szczepka i Tońka na "Wesołej Lwowskiej Fali".

Kres rozwojowi radiofonii położyła wojna zmuszając wszystkich do oddania Niemcom nie tylko posiadanej broni, ale i sprzętu radiowego. Nastały ciężkie czasy.

Obecnie, po latach, Szelejewo dorównuje tempem rozwoju innym, podobnym wsiom. Jest wreszcie tak bardzo oczekiwana elektryczność, ułatwiająca życie ludziom w pracy i zagrodzie.

Trudną, piaszczystą drogę zastąpiła szosa, po której regularnie kursują autobusy. Popularne radia coraz bardziej wypierane są przez wszędobylską telewizję. Telefony, szczególnie komórkowe, pozwalają na łatwe nawiązywanie łączności między ludźmi. Samochody osobowe stały się bardziej powszechne niż dawniej rowery. Życie nabrało przyspieszenia i prze całą mocą naprzód. Ale czasem warto obejrzeć się i popatrzeć, co nam zostało z tych lat - minionych.

Okazuje się, że na tym świecie nie ma rzeczy trwałych, otoczenie ulega stałym zmianom. Rolnictwo się unowocześniło i zmechanizowało. Konie zostały zastąpione ciągnikami, a wiele czynności kombajnami i wysoko wydajnymi maszynami. Zanikło jednak rzemiosło. Starzy fachowcy powymierali a młodych do tych zawodów brak.

W Szelejewie nie ma już mleczarni, a mleko odbiera przyjeżdżająca cysterna. Nie ma też szewca, bo któż dzisiaj daje buty do naprawy. Nie ma stelmacha, nie ma kowali. Przeróżne elektronarzędzia do obróbki drewna i metali spotkać można w wielu domach. Nie ma też opisanych młocarni parowych. Omłotów dokonują teraz kombajny. Nie ma też boiska sportowego. Zniknęło ogrodzenie, zaorano murawę, wycięto okazałe już drzewa. Nie ma też obu wiatraków. Mąkę i pasze kupuje się w sklepach i magazynach, a zyskują na tym producenci i pośrednicy handlowi.

Nie ma również osławionej kolejki, bo któż by teraz ciuchcią jeździł w dobie samochodów i autobusów. Żelazo się nie ostało, nawet po szynach nie pozostało śladu. Sklep Judka również przestał istnieć. Zimą nie ujrzy się już pędzących i dzwoniących sani. Zresztą i takich zim, jak dawniej, też już nie ma. Z pól zniknęły zające i stada kuropatw.

Zmiany cywilizacyjne przyniosły wiele dobrego. Jednak ze szkodą dla folkloru i kolorytu. Wieś jest bardziej wyciszona, jakby smutniejsza. Nie wyczuwa się przyjaźni sąsiedzkiej i więzów społecznych. Coś za coś.

Ustne opowieści o minionych czasach z biegiem lat ulegają zapomnieniu. Jedynie słowo zapisane pozostaje na dłużej. Słusznie XVII-wieczny poeta Wojciech Potocki napisał:

"Próżna ufność w marmurze,

próżna i w żelezie,

to trwa do skonu świata

co na papier wlezie"

 

Stanisław Pogorzały A.D. 2008

 

 

Od wydawcy:

W wigilię A.D. 2010, wysyłając życzenia świąteczne do przyjaciół, zupełnie przypadkowo w korespondencji mailowej natrafiłem na niniejsze wspomnienia Stanisława Pogorzały ze Szczecina, o których na pewien czas z powodu natłoku pracy po prostu zapomniałem. A ich historia była następująca. Na przełomie lat 2007 i 2008 zwróciłem się z prośbą do Pana Stanisława o udostępnienie skanu pocztówki Szelejewa wydanej sprzed stu lat, a przy okazji zadałem jemu kilka szczegółowych pytań dotyczących przeszłości Różej Góry i Szelejewa. Jakież było moje zaskoczenie kiedy w marcu 2008 r., zamiast kilku zdawkowych zdań otrzymałem na mój adres mailowy obok kopii pocztówki niezwykle ciepłe, sentymentalne, napisane przystępnym językiem wspomnienia o Szelejewie, jakiego już nie znamy. Niewątpliwie inspiracją do ich napisania była historia o świecie sprzed stu lat, zatrzymana w kadrach zdjęć na wspomnianej pocztówce. Ich wartość poznawcza i dokumentacyjna jest tym większa, że Pana Stanisława już nie ma wśród nas!...

(rwp)