Wspomnienia

Opowieści z Krzyży nad jeziorem Nidzkim

Stara kuźnia wiejska w Krzyżach

   Kuźni na Mazurach było wiele. Były one niezbędne z powodu koni roboczych. Rozgrywała się też w nich część wiejskiego życia. Były one punktami spotkań, gdzie wymieniano między sobą informacje w zakresie zdarzeń, które miały miejsce ostatnio we wsi.
   Kuźnia mojego dziadka Friedricha Sayka położona była poza wsią, przy drodze do Karwicy, aby nie przeszkadzać mieszkańcom, gdyż czynności kowalskie są dosyć hałaśliwe, a ponadto podejmowane były wczesnym rankiem. Kuźnię można było rozpoznać już z daleka. Zbudowana była z dużych kamieni narzutowych. Podcień oraz dach pokryte były czerwoną dachówką, sczerniałą od sadzy. Na podcieniu stały różnego rodzaju koła od wozów konnych oraz przeróżne wybrakowane żelastwo. Obok leżało równo poukładane surowe żelazo. Nad bramą kuźni wisiały stare podkowy. We wnętrzu kuźni, w tylnej części, stał piec kowalski murowany z cegły z kominem, w którego wnętrzu znajdowało się palenisko i gdzie żarzyły się węgle. Nad paleniskiem zawieszony był czarny od sadzy duży lejek, zwany także dymnikiem. Piec miał łukowaty otwór - popielnik, do którego opadał popiół. Bezpośrednio obok pieca wisiał miech, poruszany ręcznie w celu podtrzymania żaru dla bieżących prac. Do żaru używano różnego rodzaju węgla. Wielkie kowadło stało pośrodku kuźni, na dużym bloku żelaza. Na prawej części kowadła znajdowały się otwory na pomocnicze kowadełka (narzędzia pomocnicze, na których dokonywano obróbki detali - przyp. tłum.). Obok kowadła, na drewnianej skrzyni zamontowany był pojemnik z wodą. Ponadto w bezpośrednim sąsiedztwie kowadła stało prawidło do wykonywania pierścieni różnych wielkości.
   Na zasmolonych ścianach kuźni były regały i wieszadła, na których leżały, stały lub wisiały przeróżne obcęgi, kowadełka, młotki, przecinaki, pilniczki, gwoździe różnego rodzaju i wielkości, hufnale, noże, przebijaki, klucze, nowe podkowy, skuwki oraz ręczna wiertarka. Hufnale, gwoździe kowalskie oraz różne śruby i nakrętki były posortowane według wielkości i znajdowały się w blaszanych pojemnikach.
   Pod ciężkimi uderzeniami młota mojego dziadka powstawały topory, siekiery, kliny różnego rodzaju do obalania drzew, łomy, młoty, zawiasy, osie do wozów konnych oraz okucia wszelkiego rodzaju. Mój dziadek zyskał lokalną sławę wśród miejscowych rolników i okolicznej ludności dzięki wyrobom lemieszy, bron, wszelkiego rodzaju noży, obcęgów, wideł, grabi, łopat oraz innych sprzętów niezbędnych w rolnictwie, leśnictwie i gospodarstwie domowym. Hartowanie stali stanowiło tajemnicę, którą on znał i wiedział jak ją wykorzystywać. Także kobiety ze wsi zwracały się do mojego dziadka o spełnienie specjalnych zamówień. Przecież od czasu do czasu wiadro zaczęło przeciekać, warzęchew, kocioł lub patelnię trzeba było zalutować. Podczas pierwszej wojny światowej sporządzał nawet ruszty do palenia kawy (oczywiście zbożowej - przyp. tłum.). Także drzwiczki od pieca trzeba było mocnymi nitami naprawić. Gdy stępił się nóż którejś gospodyni, trzeba było wtedy użyć ręcznej szlifierki, tzw. toczaka, by przywrócić wspomnianemu nożowi sprawność. Dziadek mój podkuwał także konie używane do ciężkich prac. Często przy schorzeniach koni, zastępował on weterynarza. W pracy kowalskiej łączy się rzemiosło ze sztuką w jedną całość. Ręka kowala ożywia żelazo do tego stopnia, że jego forma i wykonanie radują oczy. Nadaje on żelazu ozdobną formę. Spod jego ręki wychodzą rzeczy ponadczasowe, jak ozdobne kraty, bramy, poręcze, krzyże nagrobne, świeczniki, zamki, zawiasy i okucia. Ponadto figurki, listki, rozety i ornamenty przeróżnej formy.
   Zawód mojego dziadka wymagał wiedzy technicznej, umiejętności, solidności a przede wszystkim fantazji (wyobraźni!). Kowalowi wolno pojedynczym wyrobom lub detalom nadawać formę i kształt zgodną z zapotrzebowaniem zleceniodawcy. Kowal jest projektantem, modelarzem, twórcą, często także artystą w jednej osobie. Dlatego musi on opanować następujące techniki obróbki żelaza: kucie i formowanie na kowadle, spęczanie, rozszczepianie, rozkuwanie i skuwanie, wcinanie, wycinanie, perforowanie, gięcie, złókowanie, karbowanie i toczenie.
   Dziadek mój był także wiejskim ślusarzem. Potrafił on spawać rozżarzone żelazo metodą skuwania, techniką znaną od prawieków. Przy okazji moich wywodów niechaj wolno mi będzie stwierdzić, że zawód ówczesnego kowala wiejskiego wymagał zaiste wszechstronności. Dziadek mój był we wsi ,,dziewczyną do wszystkiego" w zakresie dotyczącym żelaza. Jego umiejętności były przydatne rolnikom, leśnikom, rybakom, rzemieślnikom, kupcom, a przede wszystkim mieszkańcom wsi. Obecnie kuźnia mojego dziadka już nie istnieje. Na tym miejsc stoi dom letniskowy jakiegoś warszawiaka. W dawniejszych czasach plac przy kuźni służył nam dzieciom jako tor saneczkowy, gdyż za kuźnią był pagórek, którego zbocze opadało na równinę zwaną ,,Pietrówką".
   Jako wnuk jestem bardzo dumny z tego, że mój dziadek, Friedrich Sayk, wykonał w 1928 r. bramę wejściową na cmentarz leżący przy drodze do Małej Karwicy. To co po nim pozostało, mogę jeszcze dziś, po 50. latach, podziwiać. Traktuję to dzieło jako pomnik dokonań mojego dziadka!
   Na cmentarzu tym spoczywa on od 1931 r. Także moja babcia Henriette Sayk (1945), ciocia Anna Busse, z domu Sayk (1942) oraz dziadek Böhnke (1947) zostali tu pochowani. Jakkolwiek mogiły te obecni porasta las, dziadek Sayk postawił sobie pomnik w postaci kutej bramy żelaznej na cmentarzu w Krzyżach. Mam powód do dumy, że jestem potomkiem wiejskiego mistrza kowalskiego!!!

Szkolnictwo w mazurskich osadach puszczańskich na przykładzie Szkoły Podstawowej w Krzyżach

   Moje dzieciństwo oraz młodość pozostawiły niezatarte przeżycia i obrazy mojej mazurskiej ojczyzny. Osobowość moją oprócz rodziców i nauczycieli, kształtowali też towarzysze zabaw, szkolni koledzy, mieszkańcy wsi. Mój świat stanowili krewni, pochylające się nisko chaty, piaszczyste drogi, rozległe pola i łąki, jasnobłękitne jeziora, ciemne lasy Puszczy Piskiej, śródleśne i bagienne jeziorka oraz nieskończenie rozciagające się niebo. Do tego dochodziły jeszcze wierzenia ludowe, przeplatane opowieściami o naturze, przesądach pogańskich Prusów (Galindów!), religijnych wyobrażeniach, umocnionych moralnymi pryncypiami, pisanymi i ustnie przekazywanymi obyczajami i obrzędami, bajkami, opowieściami i pieśniami. Ta etniczna społeczność, religia oraz język ojczysty odcisnęły swoje piętno na moim życiu duchowym. Równocześnie kształtowały się moje psychiczne i charakterologiczne cechy. Tak więc moje dzieciństwo i młodość upływały pod zdecydowanym wpływem mazurskiej ojczyzny. Uwarunkowania te odcisnęły piętno na moje życie. Toteż dziś na starość odczuwam silne i szczególne związki oraz bolesną tęsknotę za tym kawałkiem ziemi moich przodków, za moją ojczyzną - Mazurami!
   Podstawy owej głębokiej uczuciowości i wiary zostały we mnie utrwalone przez dom rodzinny, szkołę oraz religię.
   Moje dociekania wykazały, że pierwsze szkoły na Mazurach powstawały się w najstarszych wsiach kościelnych. Były to szkoły parafialne utrzymywane i prowadzone przez Kościół. Oczywiście służyły też kościelnym celom. Nauka prowadzona była przez kapłanów, proboszczów, organistów, kantorów oraz diakonów, posiadających jedynie umiejętność pisania i czytania. Dopiero w siedemnastym i osiemnastym wieku zatrudniono do tego celu wysłużonych żołnierzy. Wcześniej bakałarze pełnili równocześnie funkcje pisarzy celnych i sądowych, pełnili też funkcje kościelnych.
   Z powodu niskich płac chwytali się różnych zajęć, umożliwiających godniejsze życie. Powstałe w dziewiętnastym wieku seminaria nauczycielskie wraz z podlegającymi szkołami przysposabiającymi do zawodu nauczyciela w Olsztynku, Ostródzie, Szczytnie, Rozogach, Ełku i Węgorzewie kształciły stan nauczycielski, niezbędny w tej wiejskiej okolicy, gdzie jeszcze mówiono częściowo po mazursku. Wykształceni nauczyciele otrzymywali zatrudnienie w zakresie muzyki, sportu, historii, geografii, przyrody, no i pszczelarstwa. Stali się niezbędnymi dla społecznej działalności w odległych osadach puszczańskich. Po pierwszej wojnie światowej, po upadku monarchii, pozbawiono w 1919 r. księży, a tym samym Kościół nadzoru nad szkołami i nauczycielami. Dotąd księża byli ich przełożonymi. Szkolnictwo stanowiące dotąd monopol kościelny przeszło w ręce państwowe. Miejsce księży zajęli wykształceni zawodowo radcy szkolni. Ponadto znacząco podniósł się poziom przygotowania nauczycieli. Toteż nauczycielem mógł odtąd zostać ten, kto miał maturę oraz pierwotnie cztery, później sześć semestrów wyższej szkoły pedagogicznej. Poza tym musiał zdać egzamin państwowy, a po dwóch pierwszych latach następny. Trudno jest dziś dociec, kiedy dzieci z Krzyży, puszczańskiej wsi rybackiej, nauczyły się po raz pierwszy czytać, pisać i rachować, gdyż brak jest kroniki wsi, bądź kroniki szkolnej. Jest jednak pewne, że w 1846 r. założona została w Krzyżach szkoła podstawowa. Budynek zbudowany z czerwonej cegły odróżniał się od drewnianych chałup chłopskich i chałupników i był nieco obcy w tym otoczeniu. W szkole były dwie sale lekcyjne, pośrodku stał wielki piec kaflowy. Poprzeczny korytarz oddzielał obydwie klasy od pomieszczeń mieszkalnych nauczyciela, zamieszkującego prawą stronę budynku. Wejście do budynku prowadziło przez mały przedsionek, coś w rodzaju werandy. Z jednej strony była otwarta przestrzeń, gdzie uczniowie mogli przed rozpoczęciem lekcji schronić się przed deszczem. W ogródku, po lewej stronie budynku, gdzie znajdowały się dwie klasy, rosła wysoka brzoza. Sala lekcyjna od strony ulicy była klasą drugą dla roczników szkolnych od 1 do 4, którym wpajano podstawy pisania, czytania oraz rachunków. Sala usytuowana w tylnej części budynku, od strony ogródka warzywnego i podwórza, była klasą pierwszą. Tu uczyli się uczniowie starszych roczników, od 5 do 8. Pierwsze mieszkanie nauczyciela usytuowane w prawej części budynku szkolnego miało kuchnię i trzy pokoje. Kuchnia była od strony podwórza. Trzeci pokój znajdował się na strychu i miał jedno okno od strony północnej. Drugie mieszkanie nauczycielskie znajdowało się nad obydwiema klasami, z częściowo ukośnymi ścianami. Od strony drogi była ściana szczytowa, w której były dwa duże i dwa małe okna. Mieszkanie służbowe na poddaszu stanowiły dwa duże pokoje oraz kuchnia. Schody znajdowały się od strony podwórza. Budynek był solidną i nowoczesną budowlą, w dodatku funkcjonalną.
   Do szkoły należał też drewniany chlew, wychodek, duża stodoła, ogródek warzywny, dziedziniec szkolny, pompa i od strony drogi dwa ogródki, z których ten z prawej strony był kwietnikiem, a z lewej - warzywnikiem. Na prawo obok mieszkania pierwszego nauczyciela znajdowała się furtka i brama. Cały teren obejścia szkoły ogrodzony był wysokim płotem. Obok płotu od północy prowadziła ścieżka między terenem obejścia szkolnego a gospodarstwem Gottlieba Borutty. Ścieżka wiodła na plac położony za stodołą, gdzie dzieci spędzały pauzy. Stały tam wykonane z drewna przyrządy gimnastyczne, np. rak i drabinki. Na placu tym grano często z dziewczętami w dwa ognie. Gdy na polu moich rodziców, przyległym do szkolnego placu, zebrano zboże, grano tam w palanta. Była to w Krzyżach ulubiona dyscyplina sportu. Pierwszy nauczyciel, a był nim za moich czasów Erich Zielinski, otrzymywał miesięczną pensję w wysokości 200 RM (Reichsmark - przyt. tłum.). Ponadto przysługiwało mu na Bieli koło Jeziora Nidzkiego 2 ha dobrej ziemi ornej oraz łąki dla własnego użytku i potrzeby. Pole to było własnością gminy. Nauczyciel Zielinski uprawiał tu żyto i kartofle, łąkę zaś wydzierżawiał. Pole było uprawiane bezpłatnie przez miejscowych rolników. Jesienią uczniowie bezpłatnie wykopywali ziemniaki przy pomocy motyki. Drewno opałowe dla szkoły oraz prywatnych potrzeb nauczycieli dostarczało bezpłatnie Nadleśnictwo Karwica. Drewno musiało być przywiezione bezpłatnie przez rolników posiadających zaprzęgi konne. Podobnie piłowanie i rąbanie drewna musieli wykonywać mieszkańcy wsi nieodpłatnie. Przydzielano konkretne sągi drewna, które musiały być porąbane i ułożone. Pierwszy nauczyciel był też z reguły rolnikiem. Uprawiał on ogród warzywny i oprócz kur i gęsi posiadał też od 2 do 3 świń. Jedną świnię zabijał jesienią rzeźnik Meya, pozostałe dwie były jesienią sprzedawane.
   W 1935 r. przybył do nas w charakterze drugiego nauczyciela młody Christian Staack ze Szlezwigu-Holstyna, z głębi ,,Rzeszy". Był on kawalerem. Jako początkujący nauczyciel został skierowany właśnie do Krzyży, gdzie musiał się zgłosić do sołtysa Michaela Blaseya. Gdyby ów młody kandydat do urzędu nauczycielskiego nie podołał wymogom zostałby skreślony z listy kandydatów. Ponieważ procedura ta zwana ,,powoływaniem" wprowadzona została w Trzeciej Rzeszy, żaden nauczyciel nie ważył się stawiać warunków pod względem miejsca pracy. Zaś Mazury potrzebowały koniecznie niemieckojęzycznych nauczycieli. Mimo, że niejednemu młodemu nauczycielowi trudno było rozstać się ze swoimi ojczystymi stronami, musiał jednak jechać do odległej i obcej krainy na wschodzie Rzeszy, odległej o tysiąc kilometrów od rodzinnego domu i ziemi ojczystej. Z pewnością nie było łatwo przyzwyczaić się tym młodym ludziom do nowych warunków, jak też do problemów wiejskich, gdzie jako obcy musieli tu pędzić własne odrębne życie. Aczkolwiek Krzyże były wsią liczącą 84 domy i 511 mieszkańców, w której były sklepy, gospoda, rzemieślnicy niemal wszystkich branż, jednak nauczyciel Staack czuł się tu samotnie i opuszczony, gdyż nie było tu środków komunikacji publicznej, zaś najbliższe miasto, tj. Pisz, odległe było o 28 km. Był on kawalerem i nie miał nikogo, kto dbałby o jego życie duchowe. Karczmarz Lipka nie mógł go stołować, gdyż żona jego musiała pomagać w sklepie kolonialnym. Zlitowała się jednak żona sołtysa Blaseya i zaproponowała mu, że będzie mu przynajmniej gotowała obiady. Po zajęciach szkolnych nakrywała ona w ,,dobrej izbie" duży stół dębowy z czułością i troskliwością. Na stole rozpościerała pięknie wykrochmalony obrus, najlepsze nakrycie, jeden talerz jak, też sól i pieprz. Wtedy wynosiła wazę z zupą wraz z łyżką wazową i wycofywała się dyskretnie. Tylko w niedziele i święta, gdy Staack miał nieco więcej czasu, zasiadał wraz z nim do stołu również Blasey. Wówczas omawiali razem wiejskie wydarzenia tygodnia. Naturalnie nie każdego dnia było mięsa. Staack przykładał wagę do tego, aby dopasować się do jadłospisu gospodarzy. Toteż zimą jedzono zupę z brukwi, białą fasolę, grochówkę, kapuśniak, buraczki, kartoflankę, placki ziemniaczane, czerninę jak też solidną pieczeń z gęsi. Złe języki ze wsi dowodziły, że pani Blasey tylko dlatego gotowała Staackowi, gdyż miała w domu córki na wydaniu.
   Miesięczna pensja kandydata do zawodu nauczycielskiego wynosiła 114,50 RM. Dlatego też gospodarze ze wsi zapraszali go często na kolacje i obdarowywali jeszcze dodatkowo żywnością. Do obydwu klas uczęszczało zawsze około 100 do 120 uczniów. Z rocznika 1923 było 13 chłopców i 5 dziewcząt.
   Przeważnie w jednej klasie musiał nauczyciel prowadzić jednocześnie zajęcia z kilkoma rocznikami, co nie było łatwe. Gdy jedni czytali, inni musieli rachować lub pisać. Tym sposobem jedna grupa przeszkadzała innej. Zajęcia lekcyjne musiano ponadto rozkładać w czasie, a to z braku ławek uczniowskich. Ale po południu nie prowadzono żadnych zajęć lekcyjnych, gdyż dzieci musiały pomagać rodzicom w pracy na roli. Czwartego rocznika, nauczał drugi nauczyciel, a roczniki od piątego do ósmego nauczał pierwszy nauczyciel, który był jednocześnie kierownikiem szkoły. Do naszej szkoły podstawowej uczęszczały dzieci z leśniczówki Pranie i Dębowo oraz częściowo także ze Zdrużna. Uczniowie z leśniczówki Pranie mieli do pokonania codziennie 6 km, a z leśniczówki Zdrużno - 10 km. Uczniowie z leśniczówki Dębowo musieli docierać do Nidy, latem łodzią, zimą piechotą, na łyżwach lub saniami. Podczas złej pogody podróże te nie były wcale bezpieczne! Wyposażenie tej dwuklasowej szkoły było zadowalające. Ławki były nowe. Po trzech uczniów siedziało w takiej ławce. W każdej klasie stały trzy rzędy ławek. W górnej części pulpitu znajdowało się rynnowate wgłębienie, gdzie kładziono pierwotnie rysik, tzw. gryfel, później zaś obsadkę. Pośrodku ławki znajdował się kałamarz z metalowym zamknięciem. Dla położenia przyborów szkolnych była pod ławką półka. Zapisy kaligrafii prowadzono w specjalnym zeszycie przy użyciu atramentu. Wielkie piece kaflowe stały pośrodku klasy przy jednej ze ścian. Sięgały od podłogi aż pod sufit. Zimą wdowa Ida Deppner wraz z córką codziennie od godziny czwartej rano opalały piece długimi i suchymi bierwionami drewna, aby o ósmej w klasach było ciepło. Z przodu stał stół oraz krzesło dla nauczyciela, stojak na mapy, a po prawej stronie w kącie stała szafa szkolna. Na tablicy pisano grubą kredą. Nie mogło też brakować trzcinki. Często była ona nacierana przez uczniów cebulą, przez co podczas bicia pękała. Każda klasa miała 4 okna. My uczniowie byliśmy usadzeni według roczników, z przodu mniejsi, z tyłu wyżsi. Tak więc wpajano zasady pisania, czytania, rachowania - zarówno leniom jak i pilnym uczniom. Przy pomocy skromnego sprzętu jak dużej tablicy ściennej, mapy wsi, powiatu i Prus Wschodnich, skrzypiec oraz kilku piłek, próbowali nasi nauczyciele uczynić z nas użytecznych ludzi. Nie było to zawsze łatwe i lekkie. Często musiano robić użytek z trzcinki! Dalszymi karami były: ,,marsz do kąta", uczenie się na pamięć, siedzenie po lekcjach i pisanie po 20 razy określonych zdań. Podczas gdy dziewczęta dostawały razy na wyciągniętą dłoń, chłopcy otrzymywali cięgi w wypięty tyłek. Nikomu z nas ta kara nie zaszkodzała i nikogo nie gorszyła. Nasi nauczyciele wiejscy mogli postępować w tym względzie według swojego uznania. Tym samym należeli do określonej wiejskiej elity.
   Podręczniki szkolne, tj. do rachunków oraz elementarz miały określoną ilość lat żywotności, dzięki czemu mogły być używane przez kilka roczników. Ja zaczynając naukę w 1935 r. uczyłem się jeszcze normalnego pisma niemieckiego (tzw. pisma gotyckiego). Dopiero w 1939 r. wprowadzono pismo łacińskie. Wielu uczniów nie mogło sobie w związku z tym poradzić z pisaniem. Dużą wagę przywiązywano wówczas do nauczania pamięciowego. Tabliczka łupkowa (zwana abkusem) oraz rysik, zastępowały przez wiele lat w wielodzietnych rodzinach zeszyty, aby rodzice mogli oszczędzać pieniądze. Świadectwa wydawano przy przechodzeniu do nowego rocznika. Prowadzono też dziennik klasowy. Odnotowywano w nim wszystkie nasze przewinienia. Często ci którzy coś ,,przeskrobali" musieli stać w kącie co uważano powszechnie za prawdziwą szykanę.
   Latem nad Jeziorem Nidzkim lub w lesie koło Krzyży uczyliśmy się na łonie przyrody. Poznawaliśmy zioła i trawy, ptaki i drzewa. Znaliśmy niemal wszystkie gatunki drzew i krzewów rosnących w lasach ojczystych. Ponadto objaśniano nam zależności między poszczególnymi drzewami, jak też ich przydatność dla ludzi i zwierząt. Zapewne niewielu uczniów współcześnie zna tak dobrze złożoność przyrody, jak my wówczas. Od 1940 r. gdy nauczyciele Erich Zielinski i Christian Staack zostali powołani do Wehrmachtu, zaczęły się pierwsze problemy. Odtąd niemiecki, rachunki, czytanie i pisanie należały do pierwszoplanowych przedmiotów. Z powodu ogólnego braku węgla i drewna musiano w szkole oszczędzać na opale. Podczas mroźnej zimy wojennej 1941/1942 odpadło sporo materiału lekcyjnego, zwłaszcza że pani Skottke z Karwicy nauczała sama w dwóch klasach. Później przejęła naukę w Krzyżach pani Mattern. Nauczanie obydwu klas przez jednego nauczyciela wyglądało w ten sposób, że jedna klas była podzielona na dwie grupy. Pierwszy i drugi rocznik musiały czytać, podczas gdy trzeci i czwarty liczył lub pisał zadania. W drugiej klasie panowała w tym czasie cisza. Jeden z uczniów czwartego rocznika upoważniony był przez nauczyciela do pełnienia nadzoru nad klasą. Gaduły i rozrabiaki byli zapisywani na tablicy przez pilnującego porządku. Karę wymierzał nauczyciel natychmiast. W tym czasie nauczyciel był w pierwszej klasie, gdzie znajdowały się roczniki od piątego do ósmego. Z nimi prowadzono ustne zajęcia, jak historia, geografia, biologia itp. Gdy nauczyciel znajdował się w drugiej klasie wówczas w pierwszej zadawano prace pisemne. Nadzór nad nią obejmował uczeń bądź uczennica ósmego rocznika. Organizacja nauczania cichego i głośnego prowadzona przez jednego nauczyciela w dwóch klasach jednocześnie przebiegało sprawnie. Nauczyciel i nadzorujący uczniowie nie mieli z tym systemem żadnych problemów. Gdy nauczyciel zadawał klasie ustne zadania w zakresie mnożenia, dzielenia, dodawania i odejmowania, wszyscy uczniowie wstawali. Kto pierwszy z uczniów określił właściwą liczbę (podał prawidłowy wynik), ten mógł usiąść. Kto najsłabiej liczył w pamięci, stał aż do końca. Na koniec były wystawiane oceny. Prace ręczne z dziewczętami prowadziła żona nauczyciela pani Zielinski. Zwracaliśmy się do niej we wsi ,,pani nauczycielowa". Ponieważ nasz dom stał nieopodal szkoły po jej lewej stronie nauczyciele byli naszymi bezpośrednimi nauczycielami. Gdy miałem zadanie nauczyć się wiersza na pamięć, napisać jakąś pracę domową lub rozwiązać zadania z matematyki, odrabiałem wszystko po obiedzie. Pan Zielinski prosił mnie często do siebie z moimi pracami domowymi. Tu korygował je wraz ze mną. Podczas uczenia się wierszy na pamięć zwracał uwagę na właściwą recytację. W osobie pana Zielinskiego miałem wielkiego mecenasa! Lektury ze szkolnej biblioteki były mi doradzane również przez pana Zielinskiego. Przeważnie składały się one ze wspomnień wojennych, książek przyrodniczych, historycznych oraz dokumentalnych. Jednak później wolno mi było też czytać książki o treści politycznej i filozoficznej, dotyczące sfery duchowej człowieka. Przy zwrocie książek musiałem zdawać panu Zielinskiemu relację z przeczytanej treści. Często dyskutowaliśmy o niejasnych i niezrozumiałych zjawiskach opisanych w przeczytanych dysertacjach. Ponieważ dużo czytałem nazywali mnie starsi mieszkańcy mianem ,,blagier" lub ,,profesor". Uważali oni, że moje czytanie jest po prostu stratą czasu. W naszej wsi liczyła się tylko ,,produktywna praca fizyczna". Nauczyciel posiadał kajak, który przechowywał w stodole nad Jeziorem Nidzkim u Gustava Krolla. Gdy pani Zielinski nie chciała z nim płynąć, ja stawałem się pierwszym wioślarzem. Opływaliśmy kajakiem wszystkie wyspy i bindugi na Jeziorze Nidzkim. Pan Zielinski objaśniał mi przy tym tajniki ptasiego świata naszej mazurskiej ojczyzny. Chodząc brzegiem jeziora zadawał mi do rozwiązywania w pamięci zadania rachunkowe. Tak oto w formie zabawy ćwiczył moją zdolność myślenia oraz uwagi. Podobał mi się sposób jego postępowania. Mam bardzo wiele do zawdzięczenia panu Zielinskiemu. Był on rozważnym i sumiennym pedagogiem. Gdy było to jednak konieczne, stawał się twardym i surowym. Dla nas mieszkańców wsi nauczyciele wiejscy wzbogacali pod każdym względem życie kulturalne i duchowe!
   Moja miłość do szkoły staje się z każdym rokiem mojego życia głębsza i jestem jej coraz bardziej wdzięczny, gdyż dała mi ona bardzo wiele w późniejszy życiu. Nauczyciele wiejscy z nieoszlifowanych diamentów jakimi byliśmy, tworzyli dzięki miłości, pracy i staranności prawdziwe brylanty, dobry ,,materiał" ludzki. Dla mnie szkoła w Krzyżach była wspaniałą placówką edukacyjną. Tu nauczyłem się nie tylko czytać, pisać i liczyć, ale także poznałem najważniejsze reguły zachowań ludzkich i socjalnych wobec społeczności wiejskiej, jak ofiarowywanie pomocy, uprzejmość, małomówność, zaufanie, miłość! Im jestem starszy, tym bardziej jestem zdumiony, ile wiedzy wpoiła mi szkoła. Tu mógł jeszcze jeden nauczyciel zastąpić innego, by ten zadał uczniom nadzwyczajne zadania i dopilnował ich realizacji. My znamy jeszcze dziś na pamięć wiersze i piosenki, umiemy śpiewać, znamy historię ojczystą, geografię, świat zwierząt i roślin. Do dziś zachowałem wspomnienia o starych nauczycielach naszej szkoły w Krzyżach, którzy wpoili mi silną więź do mazurskiej ojczyzny, która do dziś drzemie w mojej duszy. I dzisiaj, gdy stoję u kresu mojego życia, składam im tysiąckrotne podziękowania za ich pedagogiczne i ludzkie uzdolnienia. Tym wszystkim nauczycielkom i nauczycielom dziękuję!
   Wraz z przedłużającą się wojną zajmowaliśmy się zbieraniem surowców wtórnych, jak złom, szmaty, kości, papier, metale kolorowe. Ponadto my, uczniowie, zbieraliśmy w lesie i na polach określone zioła lecznicze i jagody z przeznaczeniem na napary i lekarstwa, które dostarczaliśmy do wyznaczonych punktów zbiórki. Postępujący brak papieru dał się zauważyć podczas wojny również w szkole. Wkrótce zabrakło zeszytów, obsadek, bloków rysunkowych, tablic szkolnych, rysików i innego drobnego sprzętu szkolnego. Pozwolono uczniom pisać na jakimkolwiek zdatnym do tego papierze. Starsi uczniowie musieli brać udział w ćwiczeniach samoobrony przeciwlotniczej, podczas których wpajano im zasady walki, zachowania oraz zapoznawano ze środkami obrony na wypadek ataku.
   Od 1900 r. w Krzyżach zatrudnieni byli następujący nauczyciele (niekoniecznie w chronologicznej kolejności): Brink, Missuweit, Scheidthaner, Kacziemir, Cwalinna, Dlugokinsky, Klein, Hiller, Arndt, Erich Zielinski, (,,Pająk"), Naraschewski, Zimmek, Christian Staack, Christian Süssenbüttel, pani Skottke oraz pani Hanna Mattern-Konstanty. Nauczyciel Christian Staack poległ w Rosji. Podany wykaz nauczycieli nie jest kompletny, gdyż podczas pierwszej i drugiej wojny światowej z powodu powoływania nauczycieli do wojska, nauka w szkole nie odbywała się całymi miesiącami lub prowadzona była w skróconym zakresie godzin przez zastępstwo z Karwicy. Czyniono często próby zastępowania nauczycieli siłami zastępczymi lub wybranymi dziewczętami z Arbeitsdienstu (tzn. z urzędu pracy - przyt. tłum.).

Dłubanka z Jeziora Nidzkiego

   Moje serce, moje najgłębsze uczucia, związane są z klejnotem Ziemi - Krzyżami nad Jeziorem Nidzkim, w których się urodziłem, tam mnie przyniósł mazurski bocian. Jestem mu za to wdzięczny!
   Każdego roku nadchodzi dzień, kiedy Jezioro Nidzkie zamarzało. Następowała zima. Młodzieży o zainteresowaniach sportowych oferowała wiele rozmaitych zabaw. Jezioro zamarzło już przed Bożym Narodzeniem. Można było wtedy ślizgać się na łyżwach. Starzy i młodzi wylegali na lodową taflę. Okrzyki radości, wrzask i śmiech rozlegały się tam w szczególności w niedziele i były słyszane aż we wsi. Tak też było 1934 r., gdy mieszkańcy Krzyży wylegli pewnego grudniowego popołudnia i odważyli się ślizgać na łyżwach po lustrzanej powierzchni ledwo co zamarzniętego lodu. Mieli też ze sobą drewniane młoty (zwane też ,,głuszką" lub ,,głuchą" - przyt. tłum.). Chodziło o coroczne tzw. głuszenie ryb. Lód nie mógł być zbyt gruby. Gdy pod przezroczystym gładkim lodem ukazała się jakaś ryba, chłopcy walili młotami w powierzchnię lodu. Znajdująca się pod lodem ryba zostawała ogłuszona. Pozostawała bez ruchu tuż pod samą taflą lodu. Teraz należało już tylko wyciąć otwór w lodzie i ryba wędrowała do jutowego worka. Tak wyglądało lodowe ,,łapanie" ryb, w czasie gdy pokrywa lodowa była jeszcze cienka.Przy tego typu ,,połowach" wskazane było, aby poszukiwać ryb na płyciznach oraz w pobliżu brzegu, w trzcinach.
   Z tego też powodu Heinz Majewski pobiegł ze swoim młotem z Bielarni przez Biel i Rożek (zwany też Krzyżackim Rożkiem) na przeciwległy brzeg przy leśniczowce Dębowo koło jeziorka Sadłówko, do Zatoki Zamordejskiej, gdzie między dwiema bindugami, Cumówką i Ostrym Rogiem, znajdowały się dwie wyspy - Kępa i Żelazna. Podczas przeszukiwania dna między bindugą Cumówką a Wyspą Żelazną spostrzegł zarys pnia drzewnego o wydrążonym wnętrzu. Aby móc się lepiej upewnić położył się na gładkim lodzie, by z bliska ów pień obejrzeć. Bez wątpliwości - pod lodem, na dnie jeziora leżał wydrążony pień. Następnego dnia Heinz Majewski opowiedział o swoim odkryciu nauczycielowi Erichowi Zielinskiemu, którego to znalezisko zainteresowało. Po południu udali się obaj na to miejsce. Zielinski stwierdził, że może to być dłubanka. Toteż o swoich przypuszczeniach powiadomił powiatowe władze szkolne w Piszu. Kilka dni później przyjęchało na saniach kilku urzędników państwowych. Łódź została wydobyta i wraz z piaskiem i mułem. Przetransportowano ją do Szczytna. Tam została ona poddana zabiegom konserwatorskim i po zaimpregnowaniu wystawiono ją w tamtejszym Muzeum Mazurskim.
   Latem 1935 r. saperzy podjęli w pobliżu obydwu wysp poszukiwania kolejnych dłubanek oraz śladów budowli palowych. Jednak nic nie znaleziono. Naukowcy snuli przypuszczenia, że z racji znaleziska dłubanki sprzed roku, na wyspach lub w ich pobliżu można natknąć się na osadę palową. Ponieważ Wyspa Żelazna znajduje się około 100 m między obydwoma brzegami Małej Zatoki Zamordejskiej, uczeni ci byli przekonani, że dla ówczesnych ludzi nie było bezpieczniejszego miejsca, jak właśnie owe wyspy, zwłaszcza, że nie były one oddalone zbyt daleko od brzegu. Mieszkańcy osady palowej mogli się łatwo schronić przed nieprzyjaciółmi. Ponadto przypuszczano jeszcze, że pierwotni ludzi mogli mieć osady na tych wyspach, gdyż była tam dostateczna ilość pożywienia. Sądzono też, że resztki budowli palowych mogą pozostawać nie odkryte pod lodem w szlamie i błocie. Odkrycie prehistorycznej dłubanki koło Wyspy Żelaznej miało dla naukowców ogromne znaczenie historyczne, gdyż dowodziło, że przed wieluset laty nieopodal obecnych Krzyży żyli i mieszkali ludzie.
   Heinz Majewski za swoją rozwagę i mądre postępowanie otrzymał od władz pochwałę oraz nagrodę pieniężną. Poza tym ,,senna i zapadła" wieś Krzyże i Jezioro Nidzkie znalazły się raptem za ustach wszystkich.
   Dłubanka, to łódź z wydrążonego pnia, przy pomocy której opływano niegdyś jeziora. Dłubanka z Krzyży to również wydrążony pień drzewny, który zachował się w dobrym stanie w głębiach Jeziora Nidzkiego. Dzierżawca rybacki Mattern ucieszył się, że leżąca na dnie dłubanka została wykryta i wydobyta, gdyż w pobliżu tego miejsca często uszkadzano i rwano sieci rybackie. Nikt nie przypuszczał, że w przypadku tej przeszkody chodziło o prehistoryczne znalezisko o niewymiernej wartości naukowej. Uczestnicząc we wrześniu 1987 r. w spotkaniu byłych mieszkańców Pisza, które odbywało się w Dortmundzie, opowiedział mi Heinz Majewski o tym zdarzeniu całkiem przypadkiem, michodem. Odtąd historia ta nie dawała mi spokoju. Wzbudziła moją ciekawość. Owe historyczne zdarzenie chciałem bliżej poznań na miejscu.
   Podczas mojego pobytu na Mazurach odwiedziłem ratusz w Szczytnie, w którym znajduje się Muzeum Mazurskie. Miałem szczęście, gdyż za zgodą nadzorujących pań wolno mi było sfotografować trzy dłubanki, model chaty mazurskiej, piec kaflowy oraz kołowrotek. Podczas, gdy jedna łódź była wypalona, to dwie pozostałe były sporządzone metodą wydrążania pnia. Można w nich jeszcze wyszczególnić grodzie i dwa siedzenia. Dłubanki zachowały się w dobrym stanie. Szczególnie dobrze zachowana dłubanka musi być znaleziskiem z rejonu Wyspy Żelaznej w Małej Zatoki Zamordejskiej na Jeziorze Nidzkim.
   Pewnego pięknego dnia podjęliśmy z żoną wypad rowerami z Rucianego Nidy przez leśniczówki Lisiczyn i Sadłówko nad Małą Zatoką Zamordejską do bindugi Zdrużno. Jechaliśmy przez pagórki i obniżenia Puszczy Piskiej. Musieliśmy często pchać nasze rowery przez głęboki piach bądź błoto. W końcu około południa dojechaliśmy do wysokiej bindugi Zdrużno, obecnie pola namiotowego. W dole na Jeziorze Nidzkim znajduje się pomost do cumowania łodzi wszelkiego typu. Zaś w pobliżu leżą obie wyspy. Drewnianymi schodkami zeszliśmy na dół nad brzeg jeziora. Stąd zrobiłem szereg zdjęć w różnej perspektywie, w szczególności Wyspy Żelaznej, odległej około 100 m od brzegu. W końcu w jej pobliżu znaleziona została omawiana dłubanka. Odwiedzeniem Wyspy Żelaznej zakończyłem tropienie śladów dłubanki. Mój trud i moja ciekawość opłaciły się. Dowiodłem, że tropienie przeszłości jest możliwe!

Günter Schiwy
Tłumaczenie z języka niemieckiego: Dietmar Serafin

Günter Schiwy urodził się 26 września 1928 r. w Krzyżach nad Jeziorem Nidzkim. Obecnie mieszka w Hanowerze (Niemcy) i prowadzi badania nad dziejami Krzyży i okolic.
Powrót