Wspomnienia

Wielka ucieczka

Opowieść Elfriede Ahlf, z domu Boegel

  Nasza kolumna ewakuacyjna musiała zebrać się 21 stycznia 1945 r. o godzinie siódmej rano w Rudzie. Mój ojciec zawiózł nas, Leni i mnie z dziećmi, do wsi, stamtąd pojechaliśmy z rodziną Koszianków do Rudy. Moi rodzice mieli przybyć później. Gdy byliśmy w Rudzie, nadszedł rozkaz natychmiastowego odjazdu przez Falęcin. Nie mogliśmy już czekać na moich rodziców, ponieważ nadjeżdżało coraz więcej kolumn z Białej Piskiej. Wkrótce szosy były przepełnione. W ten sposób dotarliśmy do Reszla. Przebywaliśmy z wieloma uciekinierami w dużym domu. Nagle usłyszeliśmy: ,,Nachodzą Rosjanie"! Widzieliśmy jadących konno kilku jeźdźców, wtedy wszedł też pewien Rosjanin w cywilu do pomieszczenia, w którym leżeliśmy. Zapytał: ,,Czy wszyscy są Niemcami"? Powiedzieliśmy: ,,Tak"! Wtedy oznajmił, że nie musimy się bać, Rosjanie nic nie zrobią, Rosjanie rozdzielą czekoladę. Gdy jeźdźcy przybyli bliżej, musieliśmy wszyscy wskakiwać na nasze wozy. Wówczas znaczyło to, że Niemcy z powrotem do pracy. Gdy przejeżdżaliśmy przez Ryn kolumny zostały zatrzymane. Podeszło do naszych wozów kilku Rosjan, ściągnęli nam buty, zegarki pierścionki. Przeszukali nasze walizki, które po prostu rozcinali. Wielu rodzinom odebrano konie, tak iż musieli pozostawić wozy i zostali zmuszeni iść dalej pieszo. Na trasie towarzyszyły nam brutalne sceny. Rozebrane i zgwałcone kobiety oraz dziewczęta leżały w rowach wzdłuż drogi. Co jakiś czas byliśmy kontrolowani, a nasze bagaże plądrowane. Gdy dotarliśmy do Mikołajek ukazał się nam straszny obraz. Kilometrami leżały kolumny z zamordowanymi kobietami, dziećmi i starszymi ludźmi w przydrożnych rowach. To było straszne. We wsiach, przez które przejeżdżaliśmy, było cicho, jakby wszyscy wymarli. Do 26 stycznia 1945 r. wróciliśmy wszyscy do Falęcina. Najpierw znaleźliśmy naszego burmistrza. Opowiedział nam, że byli już tu Rosjanie, przeszukali mieszkania i odeszli w kierunku Wólki. Dom rodziny Waraszików i zabudowania na kolonii zostały spalone. U nas w domu było jeszcze wszystko w porządku. Pewnego razu gdy mój ojciec chciał wybrać się do wsi, przyszło dwóch Polaków. Ojciec musiał zeskoczyć z sań i oddać je z zaprzęgiem. Po pięciu dniach pobytu w domu przyszły do nas kobiety ze wsi i ukryły się, ponieważ Rosjanie przybyli do Falęcina. Innego dnia przyszła do nas pani Koszianka i powiedziała: ,,Rosjanie są we wsi, szukają kobiet oraz dziewcząt i plądrują". Mój ojciec powiedział: ,,Musicie ukryć się natychmiast w lesie". Zaraz wyruszyliśmy i poszukaliśmy sobie kryjówki w lesie jodłowym za naszym polem. Ojciec pokazywał nam znaki, kiedy mogliśmy odebrać jedzenie. Gdy wieczorem odebraliśmy jedzenie, opowiedzieli nam rodzice, że około godziny dziesiątej przed południem przybyli na nasze podwórko rosyjscy jeźdźcy i pytali o młode dziewczęta i kobiety. Gdy mój ojciec powiedział, że nie ma tu żadnych kobiet przyłożyli mu pistolet do piersi i powiedzieli, że jeżeli kogoś znajdą, zabiją go. Przeszukali podłogę i wszystkie zakamarki. Nic nie znaleźli. Następnie nadszedł konwój z niemieckimi kobietami i dziewczętami. Zawieziono je do obozu Orzysz-Północ. Stamtąd uciekły dwie dziewczyny. Opowiedziały, jak były tam traktowane. Każdego dnia były kilkakrotnie przesłuchiwane i bite. Wiele zostało załadowane na ciężarówki. Dokąd, nikt nie wiedział. Tak ukrywaliśmy się w lesie od stycznia do grudnia 1945 r.
   Tylko Ruth i kilka innych dziewcząt zabrali Rosjanie do pracy w majątku w Kaliszkach. Byli tam starzy mężczyźni, młodzi chłopcy, wszystko w nieładzie. Głód był tam wielki. Dostawali tylko buraki pastewne gotowane w wodzie. Pewnego dnia Ruth z kilkoma kobietami uciekła i dotarła szczęśliwie do domu. Zasadziliśmy sobie wiosną za włogacizną ziemniaki i warzywa. Zebraliśmy jeszcze zboże. Poza tym ziemia nie była uprawiana, gdyż nie było już koni i maszyn. Gdy nadszedł czas wykopków i wybieraliśmy ziemniaki motyką, przyszli Polacy i ukradli je nam. Nie wiedzieliśmy już zupełnie, gdzie mieliśmy ukryć najbardziej konieczne rzeczy. Jeśli miało się na nogach parę butów, które bądź co bądź wyglądały jeszcze jak buty, ,,wysysali" je z nóg. Pewnego dnia przyszedł do nas Polak, który potrafił mówić po niemiecku i rzekł, że powinniśmy załatwić sobie dokumenty i uciekać na Zachód. Zawiózł nas do Ełku. Z Ełku pojechaliśmy transportem z polską obstawą. W Olsztynie transport zatrzymał się, wtedy oznaczało to: ,,Niemieckie świnie wysiadać"! Gdy pytaliśmy dokąd nas wiozą, odpowiadano: ,,Do Czerwonego Krzyża". Rozczarowanie było duże. Zostaliśmy zaprowadzeni do dużego garażu, gdzie zamknięto drzwi za nami. Następnie przyszli Rosjanie i Polacy, przeszukali nasze bagaże i ukradli co im się podobało. Być kobietą lub dziewczyną znaczyło 5 minut pracy. Później zostały zgwałcone. Następnie zaprowadzili nas do transportu. Wówczas znaczyło to: ,,Niemieckie świnie wsiadać, w przeciwnym razie rozstrzelamy was"!
   W wigilię dotarliśmy do dworca kolejowego, którego nazwy nie mogłam przeczytać, ponieważ wszystkie nazwy były polskie. Musieliśmy posprzątać dworzec. Potem mogliśmy jechać dalej. Tuż przed Szczecinem transport zatrzymał się w szczerym polu. Wtedy Polacy i Rosjanie rzucili się na transport, zgwałcili kobiety i dziewczęta, ściągali ludziom buty, płaszcze i to, co jeszcze mieli na sobie. Tak, iż niektórzy ludzie stali tylko w pończochach. Mojego ojca tak stłukli Rosjanie kolbami, że leżał na podłodze nieprzytomny. Wtedy jeden z nich wypchnął go nogą z pociągu. Matka wyskoczyła natychmiast i wciągnęła go z powrotem. Transport miał wkrótce odjechać. Tak dotarliśmy za Odrę.

Ucieczka rodziny Kordahs z Myślików

   Rozkaz ewakuacji dla powiatu piskiego został wydany 19 stycznia 1945 r., jak się później miało okazać o wiele za późno. 21 stycznia został ustalony termin odjazdu wiejskich kolumn ewakuacyjnych. W celu poznania dyrektyw dotyczących trasy i harmonogramu do Dmus zostali przekazani mężczyźni z Myślików i innych pobliskich wsi, gdzie otrzymali dokumenty. Było nam w Myślikach od miesięcy wiadome, że coś takiego może się zdarzyć. Nikt nie chciał jednak w to wierzyć. Przede wszystkim starsi spośród nas przeżyli podczas pierwszej wojny światowej, w 1914 r., wkroczenie wojsk rosyjskich i wiedzieli już, że nie było to takie straszne. Przedsięwzięliśmy jednak kilka środków ostrożności. Jesienią 1944 r. odesłaliśmy kilka drewnianych skrzynek z ważnymi rzeczami do Soest w Westfalii i do Linda w powiecie Neustadt nad rzeką Orą. Następnie zagrzebaliśmy w ogrodzie kilka kan po mleku, do których włożyliśmy drogocenną porcelanę i szkło. Jesienią dostaliśmy również pozwolenie od burmistrza Myślików na zabranie płyt z piskiej fabryki sklejek. Miały być później zamontowane na wozy ewakuacyjne, służąc jako ochrona przed wiatrem i niepogodą. Tę podróż do oddalonego o 25 km Pisza odbyła Christel samotnie wozem skrzyniowym z dwoma końmi. Wyruszyła pewnego pięknego październikowego dnia wczesnym rankiem i wieczorem była znowu w domu.
   Na właściwe przygotowanie do ucieczki mieliśmy tylko sobotę, 20 stycznia. W tym czasie było nas 8 osób: babcia, rodzice, Ruth, Christel, 20-letnia ukraińska robotnica Vera i dwóch polskich robotników - Wenzek, lat 30 i 20-letni Edward. Ponieważ mieliśmy sześć koni pociągowych i tylko dwa wozy z podwójnym zaprzęgiem, oddaliśmy wóz z dwoma końmi stryjowi Williemu z Pawłocina. Upiekliśmy chleb i zabiliśmy drób. Na wozie ze składanym dachem ze sklejki zbudowaliśmy miejsca do siedzenia dla babci i matki. Oba wozy zostały tak załadowane, aby konie mogły je ciągnąć również w mniej sprzyjających warunkach pogodowych. Ładunek składał się z żywności dla nas, paszy dla koni, ubrań, łóżek i najpotrzebniejszych sprzętów domowych. Stryj Willi pozwolił nam też zabrać worek cukru z Pawłocina, który do końca podróży nie został otwarty.
   21 stycznia, w niedzielę, między godziną ósmą a dziewiątą rozpoczęła się uporządkowana ewakuacja wsi. Był trzaskający mróz, średnio piętnaście stopni poniżej zera, promienie słoneczne koloru krwisto-czerwonego. Leżała cienka pokrywa śnieżna. Do kolumny furmanek mieszkańców z Myślików dołączyły wozy z sąsiedniej wsi Wojny. Wspólnym przewodnikiem kolumny ewakuacyjnej został rolnik Galka z Myślików. Nasz wóz ze składanym dachem prowadziła Ruth. Drugi niezadaszony wóz prowadził najczęściej Edward. Christel zabrała ze sobą rower, ponieważ chciała być bardziej ruchliwa i jechała nim pierwszy dzień. Gdy zaczął padać obfity śnieg wrzuciła rower na wóz. Na odcinku między Świętą Lipką a Knoksztynem przejęła drugi wóz, gdyż Edward upił się znalezioną wódką i nie był już w stanie powozić. Drugiego Polaka daliśmy wesołej rodzinie Pietrzyków jako woźnicę, gdyż gospodarz był w wojsku, a kobiety nie potrafiły powozić swoją furmanką. Za kolumną pojazdów została dołączona jeszcze kolumna bydła. Do niej przydzielony został nasz ojciec wraz z innymi mężczyznami, ale również Ukrainka Vera z naszego gospodarstwa. Kolumna bydła z Myślików i Wojnów mogła wyruszyć dopiero 22 stycznia. Z powodu dużej liczby zwierząt kolumna ta przemieszczała się bardzo powoli. Wkrótce wędrówka bydła zakończyła się, gdyż rosyjskie oddziały zatrzymały ją niedaleko Drygał po przebyciu zaledwie 10 km z miejsca wymarszu.
   W gospodarstwie przy życiu pozostały: 2 źrebaki 4 cielaki, 11 owiec, cały drób (gęsi, kaczki, indyki i kurczaki), 9 rojów pszczół, 2 koty i 5 psów. W ten sposób pozostał bardzo dobry i kompletny inwentarz. Maszyny, narzędzia i urządzenia, które posiadaliśmy były przeróżne i w dobrym stanie. Dom składał się z sześciu dużych pokoi, czterech małych pomieszczeń i umeblowanej kuchni. Gospodarstwo obejmowało ponadto 5 dużych budynków gospodarczych i oczywiście nasze 160 mórg ziemi, które musieliśmy porzucić. Z kolumny z Wojn, która połączyła się w czasie przejazdu przez Myśliki, dostaliśmy dodatkowego pasażera. Nasza 20-letnia kuzynka Gertruda Piotrowski wysiadła z wozu swoich rodziców, gdyż nasz pierwszy wóz był mały i bardzo obciążony. Jak się po wielu miesiącach miało okazać po przez to rozdzielenie już nigdy więcej nie miała zobaczyć swoich rodziców. Przesiadka była pożegnaniem na zawsze. Już po 7 km uporządkowanej jazdy powstał w Białej Piskiej wielki bałagan. Ulice były zablokowane w następstwie nadejścia wielu kolumn ewakuacyjnych. Także nasza kolumna została rozdzielona. Część tej kolumny, a wśród niej wóz Piotrowskiego, jechała dalej w kierunku zachodnim do Pisza. My pojechaliśmy z innymi w kierunku północnym przez Drygały do Orzysza. Tam dotarliśmy o zmroku i przenocowaliśmy w koszarach wojskowych. Ponieważ podczas pierwszego etapu jechaliśmy po dobrych i prostych drogach mogliśmy więc bez większych problemów zaliczyć około 35 km. Jedynie silne opady śniegu w okolicy Drygał przeszkadzały nam w podróży. Następnego dnia dotarliśmy w rejon Mrągowa, przez Okartowo, Dąbrówkę i Woźnice. Tam przenocowaliśmy w przepełnionej szkole.
   23 stycznia rozpoczęła się wyprawa na całego. Trasa wiodła nadal w kierunku północno-zachodnim, podobnie jak dnia poprzedniego i zresztą prawie tylko bocznymi drogami. Jechaliśmy 2 dni bez noclegu. Robiliśmy tylko konieczne przerwy, przede wszystkim, aby nakarmić i napoić konie. Dotarliśmy przez Ryn, Świętą Lipkę do Knoksztyna w powiecie reszelskim. Ta męcząca podróż była konieczna, gdyż w pobliżu Świętej Lipki usłyszeliśmy odgłosy strzelaniny dochodzące z pobliskiego frontu. W tym dniu pognaliśmy nasze konie aż do wyraźnego zmęczenia, aby w porę wyjść z tej opresji. W ciągu dwóch dni zrobiliśmy łącznie 60 km po złych i całkowicie przepełnionych drogach. W Knoksztynie przeżyliśmy także kradzież wozów i rzeczy znajdujących się na nich. Problem uszkodzonych części wozów rozwiązano w niedelikatny sposób. Z naszych obu wozów zniknęły nocą oba wahacze, bez których jazda praktycznie jest niemożliwa. Z wielkim wysiłkiem doprowadziliśmy uszkodzone wozy do porządku. W związku z tym zdarzeniem nasz przywódca Galka zarządził ciągłą ochronę pojazdów podczas postojów. Od nas musiały brać w tym udział raz Ruth z inną kobietą, a raz Christel z Gertrudą. Co godzinę zmienialiśmy się.
   Z dnia na dzień wciskało się coraz więcej kolumn na nieliczne i słabo przejezdne drogi, które były jednocześnie zawiane śniegiem i oblodzone. Do tego doszły jeszcze kolumny Wehrmachtu. Uporządkowana jazda była już niemożliwa. Ponieważ wydawało się, że największe niebezpieczeństwo minęło, postanowiliśmy zostać 3 noce i 2 dni w Knoksztynie. Przy okazji mieliśmy nadzieję, że może ojciec dotrze. Ruth i Christel stały na zmianę na mrozie na skrzyżowaniu, gdzie chciały go przejąć. Gdy odgłosy walki zbliżającego się frontu były znowu słyszalne, 28 stycznia pojechaliśmy dalej. Nie daliśmy rady poruszać się naprzód w tych trudnych warunkach i dotarliśmy tylko do oddalonych o 15 km Szkół w powiecie lidzbarskim. Rzeczywiście nie mogliśmy już dalej jechać i zostaliśmy tu na noc, mimo wszelkich ostrzeżeń. Byliśmy po prostu za bardzo zmęczeni. Nocą z 28 na 29 stycznia sowieccy żołnierze wstrzymali naszą ucieczkę w Szkołach. Kilka wozów z naszej kolumny, m.in. rodzina Galków z Myślików, pojechało wcześniej dalej. Niektórzy dojechali w następnych tygodniach i miesiącach do Niemiec Zachodnich. Z perspektywy czasu możemy teraz stwierdzić, że mieliśmy typowy dla Prus Wschodnich uciążliwy miesiąc zimowy. W normalnych czasach pokoju sytuacja, w której temperatura nocą wynosiłaby do 30 stopni poniżej zera nie sprawiałaby nam większej różnicy. W takich okolicznościach zostali zmuszeni ludzie i zwierzęta do pokonywania trudności na odcinku około 140 km, których wielu nie wytrzymało. Podczas noclegów byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy znaleźliśmy sobie jakieś miejsce w przepełnionych pomieszczeniach, nawet gdy było to tylko miejsce do siedzenia na podłodze. Oprócz tego wiele trudności sprawiało nam wyżywienie naszych wiernych koni. Kilka razy nie mogliśmy już wydębić siana, chociaż jeszcze z pewnością obecni rolnicy trochę mieli. Mróz dokuczał również koniom i okrywaliśmy je kocami, tak jak tylko było to możliwe. Po nagłym zaskoczeniu naszej kolumny ewakuacyjnej nie było nam dane już więcej zobaczyć koni i nie wiemy co się z nimi stało. W wielu miejscowościach Prus Wschodnich konie ginęły marnie.

Powrót i pobyt w Falęcinie do 17 lutego

   28 stycznia, ostatniego dnia naszej ucieczki wozem z Knoksztyna do Szkół, zakończyła się nasza podróż około godziny ósmej wieczorem. Na trasie panował chaos. Przez cały dzień słyszeliśmy bliskie odgłosy walki artylerii i piechoty. Prawie w ogóle nie poruszaliśmy się naprzód, dlatego niektórzy próbowali swoimi wozami przejechać przez pokryte śniegiem pola. Widzieliśmy jak nasz wuj Gustaw Sbrzesny z Pawłocina stojąc na lekkich saniach, zmusił swoje dwa konie do najwyższego wysiłku. Dowiedzieliśmy się w między czasie, że udało mu się i dotarł na Pomorze, gdzie ukradziono mu jego sanie. Tam zobaczyła go stojącego na ulicy jego córka Gertruda Karkoszka i zabrała go swoim wozem do Holstein. My sami byliśmy całkowicie wyczerpani przez niesamowite trudy i poza tym też przemarznięci i dlatego mieliśmy tylko jedno życzenie - dostać dach nad głową. W Szkołach znaleźliśmy dom, w którym było już stosukowo wielu uciekinierów a także niemieckich żołnierzy. Nasz Edward został w stajni przy koniach. Około dziesiątej wieczorem usunęli się niemieccy żołnierze po tym jak ostrzegli nas co wkrótce może nastąpić. Oprócz nas, pięciu kobiet - babci, matki, Ruth, Christel i Gertrudy Piotrowski było jeszcze dwóch Polaków w dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Po drugiej stronie korytarza wszystkie izby były również wypełnione uciekinierami. Na piętrze domu było małżeństwo krawców. Około północy usłyszeliśmy jak sowieccy żołnierze wkraczając do wsi krzyczeli i strzelali. Nagle nasze drzwi od pokoju otworzyły się i dwaj Rosjanie wpadli z impetem. Pytali o niemieckich żołnierzy, zażądali zegarków. Dostali kilka i wyszli. Godzinę później przyszła grupa czterech rosyjskich oficerów i urządzili się w jednym z dwóch naszych pomieszczeń. Usiedli do stołu i kazali przynieść żołnierzom jedzenie i wódkę do picia. Musieliśmy dosiąść się do stołu i zostaliśmy zaproszeni do jedzenia i picia. Oficerowie ci przed południem wyjeżdżając powiedzieli nam, że nadchodzi ofensywa i wkrótce przyjdą inne jednostki, u których na pewno będziemy mieć gorzej. Nocą zdarzyło się coś strasznego. Krawiec na piętrze, który leżał chory w łóżku, został zastrzelony ponieważ w jego warsztacie leżały mundury. Następnie Rosjanie ściągnęli zabitego na dół po schodach i wyrzucili na zewnątrz. Przed południem ostatni raz przyszedł do nas wystraszony Edward. Gdy matka ofiarowała mu buty ojca, odmówił, gdyż Rosjanie mogliby je zabrać. Przez cały dzień nie mogliśmy opuszczać pomieszczenia i byliśmy przez Rosjan ustawicznie kontrolowani. W ciągu dnia zabrano z naszego pokoju dwóch Polaków. Pod wieczór musieliśmy, podobnie jak inni Niemcy, opuścić dom bez pozwolenia zabrania naszego bagażu podręcznego albo czegokolwiek z naszych wozów. Wkrótce mogliśmy wrócić do opuszczonego domu. W rzeczywistości chodziło Rosjanom tylko o to, by w całkowitym spokoju splądrować naszą własność i przywłaszczyć przedmioty wartościowe. Zostaliśmy stłoczeni w innym domu z ponad pięćdziesięcioma osobami w każdym pokoju. Wszystkie te i inne złośliwe trudności moglibyśmy znieść, gdyby nie zagrażały ciągłe cielesne obciążenia w najbrutalniejszej formie. Tak musieliśmy ciągle przeżywać, jak kobiety w każdym wieku, także dziewczęta do 10 roku życia były gwałcone przy groźbie użycia broni, a także w naszej obecności były zmuszane służyć Rosjanom często do całkowitego fizycznego i nerwowego załamania. Dla nas wszystkich, którzy razem to przeżywaliśmy, było to potworne obciążenie duchowe. Stało się przyczyną fizycznego załamywania się, co przezwyciężaliśmy ostatkiem sił. Niestety, nie wszyscy. Także w naszym domu i w naszym pokoju odgrywały się również sceny nie do opisania. Bez przerwy przychodzili Rosjanie i wyciągali sobie swoje ofiary. Nasza babcia miała miejsce na ławce przy piecu. Ponieważ miała spódnicę do ziemi, mogliśmy schować uczennicę. Następnego dnia, 30 stycznia, musiały zostać wszystkie domy w Szkołach opuszczone, gdyż z gadaniny Rosjan wynikało, że front był zbyt blisko. Niemcy zostali zagonieni w pośpiechu do samotnie położonego gospodarstwa. Przy tym dostało się wśród krzyku i przekleństw Rosjan tym wszystkim, którzy nie nadążali. Nasza 84-letnia babcia była przez swoje wnuczki Ruth i Gertrudę więcej ciągnięta niż prowadzona. Nie wytrzymała długo tej gonitwy i wkrótce opuściły ją siły. Nic w tym szczególnego, gdyż wszyscy od kilku dni prawie nic nie jedliśmy i poza tym mieliśmy za sobą dwie noce bez snu. Gdy babcia usiadła na poboczu drogi na śniegu we wsi ze Szkoły, stanęłyśmy przy niej, aby pomóc. Rosjanie zmusili nas pod groźbą surowej kary iść dalej i musiałyśmy tę bezradną, starą kobietę pozostawić własnemu losowi. W chwili tej przy naszej bezsilności mieliśmy wobec tych bestii niewysłowione uczucia. Nawet dziś, a więc dziesiątki lat później, kiedy to spisujemy, nie znajdujemy odpowiednich słów na to, co wtedy w nas się działo i jeszcze do tej pory nas to porusza. Nie wiemy, co się stało z naszą babcią. Czy był jeszcze ktoś w pobliskich domach, kto jej może pomógł? Możemy mieć tylko nadzieję, że śmierć nie była dla niej zbyt okrutna. Przeganianie nas, pozostałych, do dużego gospodarstwa odbywało się stosunkowo szybko. Gdy już tam dotarliśmy inni uciekinierzy powiedzieli nam, że właśnie przed chwilą kilku Niemców zostało rozstrzelanych. W tym dniu spotkaliśmy panią Chmielewski z jej dwiema córkami, które też pochodziły z Myślików. Opowiedziały nam, że ich szwagier, ślepy 60-letni Wilhelm Chmielewski, został w Szkołach natychmiast rozstrzelany przez Rosjan. Po tych informacjach nasz strach był oczywiście coraz większy i prawie nie do zniesienia. Gospodarstwa teraz nikt nie mógł opuszczać. Spędziliśmy tam noc i dostaliśmy od innych Niemców coś do jedzenia. Tutaj otrzymaliśmy następnego ranka, 31 stycznia, od Rosjan pozwolenie pójścia do domu. Gertruda spotkała tu zresztą dwie polskie dziewczyny, które dobrze znała, gdyż pracowały one w Wojnach. Przez następne 3 dni przeszliśmy z tymi dziewczynami około 50 km do Mrągowa i przedstawiały nas Rosjanom jako Polki.
   Podczas jednego z dwóch noclegów położyłyśmy się na słomie, którą Rosjanie wrzucili do pustych pomieszczeń i przy okazji zapoznałyśmy się ze wszami. Stały one przez pewien czas naszymi uciążliwymi towarzyszami, gdyż o myciu nie było mowy, a zmiana ubrania była niespełnionym marzeniem. Noclegi te tylko trochę były odpoczynkiem od trudności i trochę okazją do ogrzania, gdyż w ciągu ostatnich dni mocno przemarzłyśmy. W ciągu tych dwóch nocy prawie nie spałyśmy, gdyż Rosjanie urządzili także tu polowanie na kobiety, a szczególnie na młode dziewczyny. Pewnego razu gwałcili jedną na stole, pod którym leżałyśmy. Nie odważyłyśmy się oddychać.
   Marsz ten jeszcze dziś wspominamy ze zgrozą, gdyż ulice obustronnie były ,,oblężone" ofiarami wojny. Obok poprzewracanych wozów uciekinierów leżało ich rozrzucone mienie, pozabijane konie i wielu, wielu martwych ludzi. Wśród nich było wielu zabitych żołnierzy niemieckich i osób cywilnych obojga płci i w każdym wieku - od niemowląt po starców. Wszystko okropne, nie do opisania. W przydrożnych rowach wyszukiwałyśmy sobie niektóre potrzebne środki do życia. Najczęściej brałyśmy tylko chleb, który i tak w między czasie zamarzał na kamień. Czasem znajdowałyśmy też kawałek słoniny. Ze względu na te wszystkie okoliczności nie zważałyśmy na to, przez jakie miejscowości idziemy. Miałyśmy tylko jedno życzenie, aby jak najszybciej opuścić ten wyludniony obszar. Miałyśmy nadzieję, że w domu przecież będzie lepiej. Jak się później dowiedziałyśmy rodzice Gertrudy przybyli swoim wozem do Wyszemborka w powiecie mrągowskim. Znajdował się tylko 5 km na północ od naszej drogi powrotnej i tylko jakieś 10 km na południe od trasy naszej ucieczki. Mogłyśmy się tam osiedlić i jak na ówczesną sytuację stosunkowo spokojnie przeżyć kilka tygodni. On zmarł w kwietniu 1945 r. w Wyszemborku. Ona wyjechała później z Prus Wschodnich, a zmarła w październiku 1963 r. w Uelzen. Było przedpołudnie drugiego lutego, kiedy przybyłyśmy do Mrągowa. Zastałyśmy tu chaos nie do opisania. Wiele domów stało w płomieniach. Tam, gdzie się jeszcze nie paliło, okna i drzwi były powybijane. Meble i inne sprzęty zostały wyrzucone na ulicę. Przed bankiem leżało mnóstwo pieniędzy, którymi ze zrozumiałych względów nikt się nie interesował. I w tym całym bałaganie znowu, jak to często bywało: Rosjanie wyli, szaleli i strzelali. To było bez sensu, gdyż walki wokół Mrągowa zakończyły się już przed kilkoma dniami. Panowała ślepa furia wobec wszystkiego co niemieckie. Było to dla nas zupełnie niepojęte. Nasza mała grupa została schwytana. Rosjanie zmusili nas do uporządkowania bałaganu uczynionego przez nich samych w pewnym sklepie obuwniczym. Znajdował się tam olbrzymi bezwładny stos kolorowych butów. Wszystkie wyrzucone zostały z kartonów, witryn i warsztatu oraz spiętrzone w jedną potężną stertę. Pod zbrojnym nadzorem musiałyśmy na nowo zestawić te buty w pary. Część zdołałyśmy w ciągu dnia uporządkować. Wraz z nastaniem ciemności zostałyśmy zwolnione. Potem znalazłyśmy sobie nocną kwaterę. Następnego dnia, trzeciego lutego, ruszyłyśmy dalej na południe szeroką szosą w kierunku rodzinnych stron. W międzyczasie przyłączyło się do nas jeszcze wielu uchodźców, tak, iż stworzył się nie do ogarnięcia wzrokiem długi pochód. Został jednak znowu obstawiony przez Rosjan. Jeźdźcy cały czas gnali jak dzicy wzdłuż pochodu. Krzyczeli, strzelali i rozbijali kolbami karabinów wszystko, co nie mogło dostatecznie szybko podążać dalej.
   Po prawie dwóch kilometrach trafiliśmy na drogę w kierunku wschodnim przez Mikołajki do Orzysza, dzięki której mogłybyśmy już wkrótce być w domu. Wyłączenie się z tej kolumny nędzy było jednak niemożliwe. Tak więc musiałyśmy męczyć się dalej, ze wszystkimi innymi. Gdy zapadł zmrok przybyłyśmy do pewnej miejscowości. Prawdopodobnie były to Piecki, około 15 km na południe od Mrągowa. W tym czasie szłyśmy na końcu pochodu, bowiem nasze siły słabły. Kiedy znalazłyśmy się wraz z kilkoma innymi uchodźcami na końcu wsi, oprócz tysięcy pędzonych ludzi nie można było niczego więcej zobaczyć. Część została zapewne ,,upakowana" przez Rosjan w domach. Ponieważ nie mieli widocznie dla nas więcej miejsc, musiałyśmy iść dalej. Ruszyłyśmy natychmiast, a przy najbliższej sposobności zboczyłyśmy na polną drogę i po kilku kilometrach dotarłyśmy do samotnie położonej leśniczówki. Dom był jeszcze zamieszkały i znajdowało się tam wielu uciekinierów. Wciąż pod wrażeniem masowej i brutalnej nagonki na niewinnych ludzi, byłyśmy szczęśliwe, że znów znalazłyśmy się pod dachem w ciepłych pomieszczeniach. Tutaj mogłyśmy trochę zjeść zmarzniętego do tej pory na kość chleba, który przed kilkoma dniami zabrałyśmy z pobocza drogi. Następnie zastanawiałyśmy się jak powinnyśmy postąpić, aby było jak najlepiej. Wkrótce rozstrzygnięcie przyszło samo, przyjęłyśmy propozycję Ruth, zejść Rosjanom z drogi. Chciałyśmy spróbować dotrzeć bocznymi drogami najpierw do pobliskiego Piasutna w powiecie szczycieńskim. Tam mieszkali teściowie Ruth. Chciałyśmy zobaczyć jakie tam będziemy miały możliwości. Dotarłyśmy do Piasutna czwartego lutego po około 20-kilometrowym marszu. Od Szkół było już łącznie około 100 kilometrów. W Piasutnie byłyśmy nad ranem. Przede wszystkim byłyśmy szczęśliwe, że tu, podobnie jak w Pieckach, nie zastałyśmy Rosjan. Najpierw wpadłyśmy do opuszczonego domu szwagra Ruth - Gustawa Jeroscha. Mieszkanie, a przede wszystkim sklep były splądrowane. Nieco później byłyśmy w domu teściów Ruth. Spełniło się nasze życzenie, gdyż spotkałyśmy oboje starych Jeroschów. W tym gospodarstwie obecna była także ich synowa z trójką niepełnoletnich dzieci. Radość ponownego widzenia była przeogromna, mimo że połączona z wielkim lamentem z powodu nieszczęśliwych okoliczności. Jak się dowiedziałyśmy, po krótkiej ucieczce furmanką zostali wszyscy zawróceni do Piasutna. Mogłyśmy w końcu zdjąć mokre i brudne ubranie od wielu dni i dokładnie się umyć. Mogłyśmy wypocząć i przespać się w prawdziwych łóżkach bez wielkiego strachu. W Piasutnie nie było prawie wcale uciekinierów, Rosjan na nasze szczęście też nie widziałyśmy. Rosjanie w Piasutnie byli dwa dni przed naszym przybyciem. Zabrali między innymi szwagra Ruth, rolnika Wilhelma Jeroscha. Był on wtedy w oborze, karmił bydło i musiał natychmiast z nimi pójść, prawie nie pożegnawszy się ze swoją żoną i dziećmi. Został zabrany, tak jak w tamtej chwili stał, w ubraniu roboczym i drewnianych butach. Nigdy więcej nic o nim nie słyszałyśmy. W Piasutnie zostałyśmy trzy dni, podczas których trochę wypoczęłyśmy. 8 lutego o świcie wyruszyłyśmy do domu. Teściowie Ruth wyposażyli nas w żywność i kilka innych przydatnych rzeczy jak mydło czy zapałki, abyśmy mogły się poruszać na odcinku trasy, jaki pozostał jeszcze przed nami, zdala od głównych dróg. Zabrałyśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, gdyż musiałyśmy je nieść przez 10 dni. W okolicy Świętajna przekroczyłyśmy tory kolejowe i drogę krajową, które prowadziły ze Szczytna przez Pupy (Spychowo), Ruciane do Pisza. Jeszcze kawałek poruszałyśmy się w kierunku Rozóg. Tu dwaj Rosjanie zaczepili nas i brutalnie, z przemocą ściągnęli Ruth mokre buty z nóg. Musiała iść przez pewien czas w skarpetach po lodzie i śniegu. Na zniszczonym wozie w przydrożnym rowie znalazła ,,gumaki", dzięki którym mogła iść dalej. Wkrótce zeszłyśmy z tej drogi i szłyśmy tylko leśnymi drogami. Zmieniłyśmy kierunek marszu, który do tej pory był na południe i zwróciłyśmy się teraz na wschód. Próbowałyśmy utrzymać ten kierunek według orientacji słonecznej. Pomagały nam w tym proste, ciągnące się kilometrami leśne drogi. Znajdowałyśmy się bowiem w Puszczy Piskiej, w olbrzymim i przepięknym kompleksie leśnym, który był wówczas lepiej pielęgnowany. Te walory nie miały dla nas w tym momencie znaczenia. Tylko od czasu do czasu napotykałyśmy na jakiś drogowskaz. Dotarłyśmy do lasu w pobliżu Karwicy nad Jeziorem Nidzkim, o powierzchni 18 km2 i długości ponad 20 km, dlatego musiałyśmy iść dalej na południe i tuż przy granicy z Polską ominęłyśmy je. W pobliżu granicy przenocowałyśmy w opuszczonym domu. Spałyśmy tylko na słomie. W tym domu nie było już niczego, gdyż został doszczętnie splądrowany przez Polaków. 9 lutego szłyśmy jeszcze przez cały dzień, prawie cały czas przez las. Drogi były mocno zaśnieżone i było bardzo zimno. Tak więc poruszanie było bardzo utrudnione i wymagało dużego wysiłku. Mimo to, w nieskończenie rozległych lasach, istniało dla nas tylko jedno: dalej, coraz dalej! Zarówno matka jak również Gertruda były u kresu sił. Silniejsze były Ruth i Christel, które jak mogły dodawały odwagi obu słabszym kobietom. Nieliczne miejscowości, które widziałyśmy lub przez które przechodziłyśmy, były wsiami - widmami, bez jakiegokolwiek życia ludzkiego czy zwierzęcego. Wiele ich zostało całkowicie i bezsensownie zniszczone. Przepełnione strachem szłyśmy dalej nie rozglądając się. Tylko w Turośli zrobiłyśmy krótką przerwę. Poszłyśmy do kościoła pomodlić się. Wieczorem dotarłyśmy do samotnie położonego domu, weszłyśmy do środka, aby przenocować. Najpierw rozpaliłyśmy ogień w piecu, by ogrzać się po dwóch dniach i około 50 km marszu. Nie trwało to nawet pół godziny, gdy w domu byli już dwaj Rosjanie, którzy zobaczyli zdradziecki dym. Byli stosunkowo spokojni, wychodząc powiedzieli, że zaraz wrócą. Dlatego ze strachu nie zmrużyłyśmy oka w nocy. Na nasze szczęście nie przyszli. 10 lutego o świcie wyruszyłyśmy w dalszą drogę. Teraz szłyśmy na północ w kierunku Pisza i ciągle przez lasy Puszczy Piskiej. Około południa wyprzedziła nas furmanka koło Pogubia Średniego, na której siedzieli dwaj Rosjanie z poprzedniej nocy. Byli bardzo mili i zabrali nas ze sobą kilka kilometrów, prawie aż do Pisza. Przez prawie trzy dni od opuszczenia Piasutna aż do tego miejsca nie widziałyśmy żyjących ludzi. W przeciwieństwie do tego widzieliśmy masę zabitych Niemców, niektórzy z nich zostali strasznie zmasakrowani. Tak samo straszna była ciągła samotność. Gdy po wielogodzinnym marszu dotarłyśmy do zabudowań, prawie wszystkie były doszczętnie splądrowane i opustoszałe. Polacy znad granicy, natychmiast po ucieczce niemieckiej ludności i po tym jak oddziały sowieckie przeszły, zabrali z domów, chlewów i stodół wszystko co nie było przymocowane na stałe. Niedaleko przed Piszem musiałyśmy zsiąść z wozu, gdyż Rosjanom było zabronione zabierać Niemców. Już od Mrągowa przyjęłyśmy inny rodzaj wypowiedzi, dotąd szłyśmy jako Polki z dwiema polskimi dziewczynami. Ciągle akcentowaliśmy przy każdej okazji, że jesteśmy tylko Mazurkami. Przy tym próbowałyśmy porozumiewać się naszym mazurskim językiem z Rosjanami, co udawało się nam raz lepiej, raz gorzej. Chodziło nam tylko o to, by wyjaśnić Rosjanom, że z Niemcami nie mamy nic wspólnego. Czego nie robi się w niebezpieczeństwie, aby nie być tak strasznie dręczonym. Sukces utwierdził nas w tym czasie w przekonaniu, że miałyśmy rację i dzięki temu zostałyśmy uchronione przed złem. Otrzymałyśmy rozkaz zameldować się natychmiast w komendanturze. Na drodze zatrzymał nas stary Rosjanin i stwierdził, że bardzo dobrze maskowałyśmy się. Rzeczywiście tak było, gdyż ubrałyśmy się tak niekorzystnie jak tylko było to możliwe - jako stare kobiety a twarze wysmarowałyśmy sadzą. Świadomie nie chciałyśmy wpadać w oko i aby nikt nie miał rozkoszy patrząc na nas. W komendanturze musiałyśmy opowiadać skąd i dokąd udajemy się. Dzięki mazurskiemu ,,trikowi" udało się nam. Po dłuższym przesłuchaniu otrzymałyśmy przepustki i mogłyśmy uciekać. Podczas opuszczania miasta musiałyśmy wylegitymować się tymi świstkami papieru i mogłyśmy ruszać dalej. Wkrótce okazało się, że w tym niebezpiecznym czasie miałyśmy też momentami szczęście. Pewien Rosjanin zabrał nas wozem konnym do Kotła Dużego. Tam zostałyśmy na noc w domu pełnym uciekinierów. W ciągu dniu posunęłyśmy się znowu o spory kawałek drogi. Dzięki tym dwu jazdom przemieściłyśmy się o 35 kilometrów. 11 luty był ostatnim etapem naszego powrotu. Bez szczególnych trudności poruszałyśmy się teraz w dobrze znanej nam okolicy. Szłyśmy przez Giętkie, Orłowo, Rudę do Falęcina, łącznie jeszcze 12 km. Tym samym trasa naszego powrotu liczyła około 200 km, czyli była o 60 km dłuższa od trasy ucieczki ze swoimi. Na przebycie pieszo ze Szkół do Falęcina potrzebowałyśmy 14 dni, zaś dla porównania wozem z Myślików do Szkół - 8 dni. Falęcin wybrałyśmy sobie jako punkt docelowy z wielu powodów. Tam znajdował się dom rodziców naszej matki i leżał on zdala od głównej drogi. Myśliki były położone zbyt blisko polskiej granicy i postanowiłyśmy poczekać na dalszy rozwój sytuacji. Około południa byłyśmy w Falęcinie, który wydawał się być spokojnym i uporządkowanym. Domy nie były zniszczone, nie były też opustoszałe. Weszłyśmy do domu rodziców naszej matki i spotkałyśmy natychmiast naszego dziadka wśród uciekinierów. Powitanie było wzruszające i pełne łez. Stary mężczyzna był szczęśliwy, w końcu jedno z jego dziesięciorga dzieci wraz z dwiema wnuczkami miał u siebie. Był od wielu dni w gospodarstwie tylko z tymi ponad dwudziestoma obcymi osobami. On sam uciekał też furmanką, ale nie za daleko, gdyż szybko zawrócił. Do tego czasu nic nie zostało jeszcze splądrowane. Kilka dni później zabrali mu Rosjanie konie i wóz, wkrótce potem także całe bydło. Taki sam los spotkał uciekinierów przybyłych do Falęcina, w przypadku gdy coś jeszcze posiadali. My, cztery kobiety, otrzymałyśmy jeszcze mimo wielkiego tłoku własny pokój. Pozostali ścisnęli się jeszcze bardziej bez narzekania. Najbardziej warte podkreślenia w tych dniach było to, iż wszyscy pomagaliśmy sobie nawzajem. My cztery nie miałyśmy już nic dobrego na sobie, inni oddali nam z tej niewielkiej ilości, którą jeszcze sami posiadali - bieliznę i ubranie. Podczas jedzenia utrzymywaliśmy dyscyplinę tak, iż wszystko było rozdzielane. W piwnicy zgromadzone były wielkie ilości ziemniaków, był jeszcze worek mąki. W różnych kryjówkach leżało jeszcze trochę mięsa i kilka innych produktów. spożywczych. Także inni uciekinierzy trochę uratowali, więc nie potrzebowaliśmy uskarżać się na głód. Wypoczęłyśmy częściowo od trudów i były to stosunkowo spokojne dni. Dokładnie po tygodniu tego niepewnego spokoju 17 lutego pojawili się nagle przed południem Rosjanie z furmankami na podwórzu. To był ,,krowi komendant", jak się sam przedstawiał, rosyjski oficer Gryczak z Orłowa. Poszukiwał siły roboczej do swojego kołchozu. Także to zdarzenie przebiegało znowu w atmosferze powszechnego ryku. Ruth, Christel i Gertruda zostały natychmiast wytypowane. Matka nie musiała z nami iść, ale ona nie chciała zostać bez swoich dzieci i dlatego poszła dobrowolnie. Poza tym poszły z naszego domu jeszcze dwie dziewczyny: piętnastoletnia Ella Dudda, z którą z jej rodziny był tylko jeszcze jej stary dziadek; szestnastoletnia Erika Rudkowski z Kruszewa, która zostawiła swoją także starszą wiekiem matkę samą, bowiem o kilka lat starsza siostra została już zabrana przed paroma dniami do pracy. Musiałyśmy wsiąść na furmankę i ruszyłyśmy w nieznane.

Do 17 marca w kołchozie Orłowo

   Orłowo było wsią rolniczą. Tutaj znajdował się kołchoz założony przez sowietów według ich rodzimego modelu, tuż po opanowaniu wsi przez ich oddziały. Tego typu duży zakład rolny istniał tylko tu, w Orłowie. Komendantem był oficer i nazywał się Gryczak. Tam zostałyśmy dostarczone 17 lutego jako robotnice przymusowe pod groźbą użycia broni. Nasze schronienie było w jednym z domów gospodarstwa Jescheniaka, z piętnastoma kobietami w jednym pomieszczeniu. W tym pokoju nie było żadnych mebli i musiałyśmy siedzieć i spać na podłodze. Byłyśmy nieprzerwanie pilnowane i nie mogłyśmy same opuszczać domu. Każdego dnia byłyśmy prowadzone do pracy przez uzbrojonych żołnierzy. Polegała ona na karmieniu bydła. Musiałyśmy karmić i poić, jak również czyścić obory. Także podczas tych czynności byłyśmy ciągle pilnowane. Doić nam Rosjanie nie pozwalali, gdyż nie mieli do nas zaufania. To załatwiały Rosjanki i Polki. W domu Jescheniaka mleko to było dalej przerabiane. Gdy po pewnym czasie nie było już paszy dla bydła w Orłowie, jeździłyśmy wiele razy z obstawą furmankami do wsi sąsiednich i przywoziłyśmy stamtąd siano. Także tu, w Orłowie, Rosjanie gwałcili kobiety w najbardziej brutalny sposób. Młode dziewczyny od 14 do 16 lat cierpiały szczególnie często i dotkliwie. Aby uspokoić nas podczas tych ,,odwiedzin", strzelali żołnierze w sufit. Jedynym sposobem w jaki mogłyśmy się trochę bronić było to, że wszystkie wrzeszczałyśmy jak opętane. Jeśli z tego powodu Rosjanie czasami odchodzili, bez uszczerbku dla nas, pomogło. Pewnego dnia przybyli do wsi obcy Rosjanie. Francuscy jeńcy wojenni, którzy też musieli pracować w kołchozie, kiedy dowiedzieli się, że zła noc zapowiada się dla nas, ochronili nas. Zaproponowali nam schronienie w swoim domu. Jakoś dowiedzieli się o tym Rosjanie. Wyprowadzili nas z wielkim rykiem, pozostawili nas jednak tej nocy w spokoju. Do jedzenia nie dostawałyśmy dużo. W pierwszych dniach matka została wyznaczona by gotować w naszym domu dla grupy. Ziemniaki i buraki leżały jeszcze w dużej ilości na podwórzu. Z tego była zwykła zupa. Po kilku dniach zabrano matkę do budynku mieszkalnego, do prac krawieckich, w którym mieszkał komendant z jakąś Rosjanką. Od tej pory gotowała dla nas Ruth. Matka otrzymywała jedzenie w pracy. Miało to tę zaletę, że otrzymywała lepsze jedzenie i mogła nam przynosić resztki, a ponadto jeszcze chude mleko. Zdarzyła się wówczas humorystyczna sytuacja, która mogła zakończyć się makabrycznie, prawie ze śmiertelnym skutkiem. Pech chciał, że matka znalazła w domu wykrój papieru i chciała następnie coś uszyć. Gdy rozwinęła papier na stole przypadkowo wszedł komendant i zaczął wrzeszczeć jak dziki, że matka jest szpiegiem, gdyż ma przecież mapę, na której robi właśnie adnotacje. Chciał ją natychmiast zastrzelić. Odciągnięcie go od tego zamiaru i uspokojenie kosztowało wiele wysiłku i było możliwe dzięki pomocy Rosjanki. Tak minęły tygodnie, podczas których przebrnęłyśmy przez niebezpieczeństwa związane z pracą przymusową i pogodziłyśmy się z tymi bardzo smutnymi okolicznościami. 17 marca miał się rozpocząć kolejny rozdział, pełen cierpienia. W godzinach przed południowych, gdy byłyśmy w pracy w chlewach wpadła nagle masa uzbrojonych sowieckich żołnierzy. Cały majątek został otoczony. My, Niemcy, zostaliśmy wszyscy spędzeni i nasze personalia zostały dokładnie spisane. Następnie musieliśmy wymaszerować pod ścisłą eskortą żołnierzy, z wyjątkiem czternastoletniej dziewczyny, która była za młoda. Nasza matka także nie musiała iść. Ponieważ nie chciała się z nami rozdzielić, zostałaby przecież sama, poszła z nami. W ciągu pierwszego dnia dotarliśmy do Falęcina, a następnego do Orzysza. Ta smutna kolumna, załamanych i zadręczonych ludzi, ciągle się powiększała, gdyż Rosjanie spędzili ze wszystkich wsi zdolnych do pracy Niemców. I tak jak wcześniej musieliśmy znów znosić krzyki i strzały sowieckich żołnierzy. Usłyszeliśmy, że jeśli ktoś ucieknie, wszyscy inni zostaną rozstrzelani.

Do 1 maja w obozie jenieckim

  Na terenie koszar wojskowych natychmiast po zdobyciu stworzyli sowieci komendanturę wojskową oraz obóz zbiorczy i karny NKWD, w którym niemieccy mężczyźni, kobiety, a nawet 12-letnie dzieci byli dręczeni i torturowani aż do śmierci. Dopiero pod koniec sierpnia 1945 r. obóz karny został zlikwidowany i przekazany Polakom. Zostaliśmy doprowadzeni do obozu karnego, który ogólnie nazywał się ,,Obóz GPU"1. Najpierw dokładnie spisano nasze dane personalne. Następnie zostaliśmy podzieleni na mężczyzn i kobiety, a potem zamknięci w pustych barakach drewnianych. Ze względu na wielkość obozu musiało tam być wiele tysięcy ludzi. Dla nas, Niemców, nie było możliwości swobodnego poruszania się, gdyż cały kompleks był na zewnątrz strzeżony, zaś wewnątrz każde pomieszczenie było zamykane. Okna zostały zadrutowane, a później zabite deskami i papą, tak iż światło słoneczne nie przenikało. Pewnego razu była silna burza, która porozrywała papę i przez powstałe dziury miałyśmy znowu widok za zewnątrz. My cztery byłyśmy razem z około pięćdziesięcioma kobietami w dużym pomieszczeniu. Było wczesne popołudnie. W pewnym momencie przyszedł Rosjanin zawołał: ,,Ruth Jerosch". Musiała natychmiast z nim pójść. Ona była tu jako pierwsza. W pewnych odstępach były wywoływane dalsze kobiety. Ani Ruth, ani inne nie powracały. Po kilku godzinach odkryłyśmy przypadkowo Ruth w baraku położonym naprzeciw, skąd machała do nas i robiła przy tym niezrozumiałe dla nas znaki. Jak się później okazało została ona zabrana na przesłuchanie na piętro koszarowego. Pytania oficera GPU dotyczyły tylko tego, czy była ona w NSDAP albo członkiem jednej z jej formacji. Miała to potwierdzić na formularzu swoim podpisem. Nie podpisała, więc nie chciano jej zwolnić. Dlatego bitą ją, aby zmusić do przyznania się. Gdyby jednak podpisała byłaby natychmiast przydzielona do jednego z wielu transportów do Rosji. Po kilku godzinach przyszli Rosjanie do naszego pomieszczenia i powiedzieli, że wszyscy mają się zameldować, którzy mają na ciele otwarte rany, ewentualnie jakieś skórne choroby. Osoby te musiały natychmiast pójść. Zgłosiło się 5 kobiet, między innymi nasza kuzynka Gertruda Piotrowski. Nieco później na przesłuchanie poszła nasza matka. Z nas czterech została tylko Christel. Czuła się przez to całkowicie opuszczona i chciała też wyjść. Pokazała wartownikowi przy drzwiach zapalenie na ramieniu. Ten ją strasznie wyzwał i następnie zaprowadził do pokoju Gertrudy. To wszystko zdarzyło się pierwszego dnia, 18 marca. Jednak miało być jeszcze sześć strasznych tygodni, pełnych męki. A podczas tego długiego, strasznie długiego czasu, byłyśmy rozdzielone i nie wiedziałyśmy o sobie nic. Podczas gdy Christel i Gertruda już po kilku godzinach były znowu razem w jednym pomieszczeniu, matka i Ruth były w różnych pokojach. Przypadkowo spotkały się po pewnym czasie na podwórzu. To ponowne widzenie było zresztą dla obu bardzo przykre, gdyż były przy każdym powtarzającym się przesłuchaniu każdorazowo strasznie bite, tak iż prawie się nie rozpoznały. Także Gertruda musiała pójść na przesłuchanie i została przy tym strasznie pobita, ponieważ nie chciała podpisać. Po powrocie do pokoju powiedziała do Christel, że nie zniesie jeszcze raz tej męczarni. Podpisze wszystko podczas następnego przesłuchania, jeśli nawet nie będzie to odpowiadało prawdzie. Kilka dni później musiała również Christel pójść na przesłuchanie. Prawie jak zawsze odbyło się to w środku nocy. Był to po prostu psychiczny terror, gdyż my, jeńcy, byliśmy świadomie zrywani ze snu. Christel musiała iść do głównego budynku na pierwsze piętro. Za biurkiem siedział oficer, który świetnie władał językiem niemieckim. Jego pytania rozpoczynały się od personaliów i kończyły się o przynależność do formacji NSDAP. Przesłuchanie trwało jakiś czas. Gdy oczekiwany przez niego wynik był niezadawalający otrzymywała całą masę uderzeń w twarz. Następnie rozkazał oficer Christel położyć się na podłodze. Obecny wartownik bił ją grubym pejczem, który miał stalową końcówkę. Po kilku uderzeniach wymagał on od Christel na nowo podpisu. Gdy odmówiła bicie rozpoczęło się na nowo. Powtórzyło się to kilka razy. Gdy to nie przyniosło skutku Christel musiała znowu wstać. Oficer zapytał: ,,Dlaczego nie podpisujesz"? Na to Christel: ,,Pan żąda ode mnie prawdy, a ja ją powiedziałam". Zaś Oficer: ,,Teraz zostaniesz rozstrzelana"! Żołnierz pogonił w szybkim tempie Christel po schodach na dół, krzyczał jak dziki i bił ją pistoletem. Na podwórzu rozkazał Christel położyć się w dużej kałuży. Dłubał przy pistolecie. Christel leżała jak zabita i ze strachu i wyczerpania nie powiedziała ani słowa. Po kilku minutach musiała wstać i znowu pójść na górę do przesłuchującego oficera. Ten zapytał: ,,Dlaczego niemieckie kobiety pozwalają się tak bić"? Na to Christel: ,,Pan ciągle akcentował, że mamy powiedzieć prawdę. I przy niej chcemy pozostać". Po tym Christel została zwolniona z pokoju przesłuchań i odprowadzona przez strażnika do swojego pokoju. Po drodze żołnierza ogarnęło współczucie, gdyż nagle wziął Christel w ramiona. Po strasznym przeżyciu Christel spała jak nigdy jeszcze w życiu. Bóle dały znać o sobie dopiero następnego dnia w niewyobrażalnej skali, gdyż całe ciało nabiegło krwią i wyglądało czarno. To wszystko odbywało się w nocy z 29 marca w Wielki Czwartek na 30 marca Wielki Piątek. Także dla Ruth ta noc była najgorszym przeżyciem, które nawet trudno sobie wyobrazić. Została zaprowadzona na przesłuchanie i już w drodze była bita. Ten brutalny oprawca posługiwał się najbardziej podłym sposobem, między innymi ciągnął Ruth za włosy i uderzał jej głową o ścianę. Leżąc na podłodze była bita ciężkim olchowym kijem, aż się połamał a Ruth straciła przytomność. Na podwórzu musiała położyć się w kałuży a następnie w mokrym ubraniu siedzieć przez całą noc na zimnych schodach piwnicznych. Po tym została zamknięta w izolatce na trzy dni bez jedzenia i picia. Następnie została wrzucona do całkowicie przepełnionego pomieszczenia, gdzie możliwe było tylko stanie. Później mogła posiedzieć, bowiem ciągle kobiety były zabierane i nie powracały. Wiele z nich poszło do transportu do Rosji. Tak lub podobnie działo się z prawie wszystkimi niemieckimi jeńcami. Tylko kilkoro nie musiało iść nigdy na przesłuchanie z torturami na zakończenie. Za to inni musieli te sadystyczne wybryki bardzo często znosić. W przypadku matki było to trzy razy, a Ruth dziesięć razy. Co one musiały przy tym wycierpieć, nie da się opisać słowami. To było straszne.
   Komu te opisy nie wystarczą, powinien sięgnąć po książkę Aleksandra Sołżenicyna pt. ,,Archipelag Gułag". Przedstawia on częściowo w formie dokumentów prześladowania obywateli sowieckich w latach 1918-1956 i wymienia liczbę ofiar na około 50-60 milionów zabitych. Ten niszczący aparat GPU został wykorzystany przez Rosję przeciw Niemcom.
   W obozie GPU w Orzyszu było wielu zabitych i jeszcze więcej rannych. Liczba ofiar nie będzie nigdy znana. Do pracy przymusowej w Rosji byli codziennie odtransportowywani ci, którzy pod przymusem podpisywali. Odjeżdżało wiele przepełnionych ciężarówek z nieszczęśliwymi ludźmi. Również Gertruda była wśród nich, gdyż po raz drugi musiała iść na przesłuchanie a już wcześniej zaznaczyła, że nie pozwoli się znowu bić. Podpisała. Wiemy dziś, że dotarła ona tylko do Preussisch Eylau koło Królewca2. Tam zmarła na tyfus w obozie przejściowym, z którego wywożono zatrzymanych w głąb Rosji. Przesłuchania i wszystko co się z tym wiązało było w ciągu sześciu tygodni w obozie GPU w Orzyszu tylko krótkim przedziałem czasu z największymi i najgorszymi skutkami.
   Nasze życie istniało tylko w zamkniętych pomieszczeniach baraków, które nie miały ogrzewania. I to w marcu i kwietniu podczas trwającej jeszcze chłodnej wschodniopruskiej zimy. Poza tym nie dano nam ani jednej możliwości umycia się przez cały ten czas. Do tego zabraliśmy dodatkowo z Orłowa wszy na głowach i w ubraniach. Te dręczyły nas dodatkowo. Próbowaliśmy je sobie nawzajem zebrać. W przypadku wszy na głowie było to bardzo trudne, gdyż nikt z nas nie miał grzebienia. Więźniarki w pokoju Christel mogły sobie przynieść w pierwszych dniach każda mały kawałek materaca, wielkości około 70 na 100 cm. Ten ,,luksus" był dla nas możliwością siedzenia i spania. Ponieważ nie było nakryć lub czegoś podobnego nosiliśmy na sobie skąpe i nędzne ubrania w dzień i noc. Dla załatwiania codziennych potrzeb fizjologicznych byliśmy wyprowadzani na zewnątrz według pokojów. Tam była zainstalowana nad rowem ,,grzmiąca belka", na której wszyscy musieli obok siebie siedzieć, oczywiście ciągle pod kontrolą uzbrojonych Rosjan. W przeciwnym razie nie moglibyśmy wyjść nigdy na zewnątrz. Rano dostawaliśmy do jedzenia mały kawałek chleba, a w ciągu dnia zupę, w której pływało trochę ziemniaków i warzyw. Jeśli nawet była ona bardzo skąpa, nikt nie uskarżał się na głód. Z naszego okna mogłyśmy często zobaczyć jak był transportowany chleb. Czynił to stary niemiecki żołnierz - jeniec wojenny na dwukołowej taczce. Pewnego dnia wepchnął nam ten mężczyzna do naszego pokoju cały bochenek chleba przez otwarte okno pod drutem. Odebrałyśmy to jako wielki cud w tych bardzo przygnębionych czasach. Żołnierz na pewno ryzykował przy tym własną głową. Bardzo często modliłyśmy się. To dodawało nam wiele sił. Znajdowałyśmy też wiele pocieszania podczas śpiewania kościelnych pieśni.
   Około 20 kwietnia zanosiło się na zmiany. Cały rosyjski personel przesłuchujący i pilnujący został zmieniony. Ponieważ międzynarodowa komisja zapowiedziała nasze możliwe zwolnienie mieliśmy się umyć i posprzątać pomieszczenia. Na pokój Ruth z dwudziestoma ośmioma kobietami przeznaczono na to pięć litrów wody! Dzień wcześniej pojawiło się u nas około ośmiu oficerów z różnych krajów i wszystko oglądali. Obecny przy tym Rosjanin upatrzył sobie Ruth. Zapytał ją, czy nie pojechałaby z nim do Rosji jako jego żona. Ruth odrzuciła propozycję nie tylko ze względu na strach, ale również dlatego, że była już zamężna. Dwie godziny później Ruth została zabrana z pokoju i jeszcze raz zapytana o to samo przez tego samego oficera. Nie osiągnął zamierzonego celu i kazał zaprowadzić ją do pokoju bez wcześniejszych przesłuchań i zwyczajnych represji. Następnego dnia było to sama przedstawienie i pytanie. Ruth znowu zaakcentowała, że jest zamężna a poza tym w obozie były jeszcze matka i siostra. Podkreśliła szczególnie, że wszystkie powinny być zwolnione, gdyż nikt z całej rodziny nie był nigdy w NSDAP. Na to oficer: ,,Jeśli wykonasz naszego zadanie, zostaniecie wszystkie trzy zwolnione". Zaś Ruth: ,,Co mam uczynić"? Oficer: ,,Pójdziesz do Falęcina i dowiesz się, czy są tam jeszcze niemieccy żołnierze albo coś z niemieckiego mienia wojskowego. Dam ci dokument jak również chleb i słoninę. Najpóźniej po trzech dniach wrócisz". Następnego dnia ruszyła do oddalonego o 15 km Falęcina po tygodniach aresztu i częstych biciach. Poruszanie po leśnych drogach było dla niej widocznym wysiłkiem. Na szczęście nikogo nie spotkała. Tylko od czasu do czasu słyczała z oddali strzały i krzyki. Strach tkwił jeszcze głęboko w kościach. Bardzo się przestraszyła, gdy w lesie coś się poruszyło. Wkrótce ukazało się stado 30 sztuk bydła, które błąkało się wokół bezpańsko. Pod wieczór dotarła całkowicie wycieńczona do Falęcina. Jej dziadek ucieszył się bardzo. Mogła się w końcu porządnie ogrzać, umyć się po długim czasie i dostała natychmiast coś gorącego do jedzenia. Wreszcie mogła się wyspać w prawdziwym łóżku. Następnego dnia dziadek przyprowadził kilku 10-, 12-letnich chłopców ze wsi i poszli szukać krów. Znaleźli stado osiemnastu zwierząt, które nadawały się jeszcze na rzeź i dawały mleko. Zostały rozdzielone wśród mieszkańców wsi. Jak się później dowiedzieliśmy radość trwała krótko. W następnych dniach przyszli po raz kolejny plądrujący Polacy i Rosjanie. Stopniowo odnajdowali ukryte pod słomą i sianem zwierzęta i odbierali je Niemcom. Trzeciego dnia Ruth musiała wracać do Orzysza. Dziadek odprowadził ją najkrótszą drogą do głównej szosy, która prowadziła z Drygał do Orzysza. Stąd szła Ruth dalej sama. Nagle wyszła jej naprzeciw bardzo długa kolumna bydła prowadzona przez uzbrojonych Rosjan. Nie mogła jej ominąć, gdyż na obrzeżach szosy leżało jeszcze bardzo dużo śniegu. Gdy Rosjanie przechodzili koło niej czuła jak zaczyna tracić odwagę. Po przybyciu do obozu zameldowała się natychmiast u komendanta. Ponieważ nie przekazała pomyślnych wiadomości o zleconych jej poszukiwaniach nie był z niej zadowolony. Mimo to obiecał jej, że wkrótce zostaną zwolnione. Ruth musiała jednak nadal dla niego pracować. 30 kwietnia zostało uwolnionych bardzo dużo kobiet z obozu jenieckiego. Wśród nich była także Christel. Znalazła w zasiedlonym domu w Orzyszu możliwość noclegu. 1 maja komendant zrealizował swoje zapewnienia i pozwolił nam trzem spotkać się w jego pokoju. Nasza radość z ponownego widzenia była tak duża, że komendant zdawał się być poruszony. Wspólnie wyruszyłyśmy do Falęcina. Szłyśmy najkrótszą trasą, na przełaj przez poligon, dzięki dobrej znajomości terenu matki z lat młodości. Na leśnych drogach podczas wielogodzinnego marszu nie spotkałyśmy żadnej ludzkiej duszy. Był słoneczny dzień. W miejscach zacienionych leżało jeszcze dużo śniegu.

Wspomnienia ojca do początku maja

  Powszechna ewakuacja z Myślików odbyła się 21 stycznia. Zgodnie z zarządzeniem z Królewca kilka osób musiało poczekać na kolumnę bydła, która mogła wyruszyć dopiero 22 stycznia. Główną kolumną ewakuowali się wszyscy Niemcy i kilku przymusowych robotników. Z Niemców został tylko nasz ojciec, gdyż pozostali niemieccy mężczyźni byli w wojsku, w Wehrmachcie lub Volkssturmie, z wyjątkiem pana Galka, który prowadził główną kolumnę. Z całej wsi pozostał tylko nasz ojciec z obcokrajowcami. Wśród nich także Ukrainka Vera z naszego gospodarstwa. 22 stycznia wczesnym rankiem zostało wyprowadzone bydło z gospodarstw wiejskich. Wszystkie inne zwierzęta musiały pozostać. Kolumna poruszała się polną drogą koło remizy strażackiej w kierunku Lisów. Gdy kolumna przecięła nasz las uciekło kilku przymusowych robotników, wśród nich także Vera. Po południu kolumna powiększyła się o stada z innych wsi. Wszystkie stada poruszały się w kierunku Drygał. Tam był pierwszy nocleg. Następnego dnia nie było już możliwości dalszego pędzenia bydła, gdyż rosyjskie oddziały przemocą zakończyły wędrówkę. Tak więc ewakuacja zakończyła się już drugiego dnia. Nasz ojciec już na głównej szosie musiał ściągnąć buty i oddać je Rosjaninowi. Ci odesłali go później do domu. W drodze powrotnej założył na nogi znalezioną parę drewniaków. Wieczorem następnego dnia powrócił do Myślików. Stwierdził, że w przeciągu trzech dni plądrujący Polacy zrabowali wiele pozostawionego inwentarza żywego i innego mienia. Ponieważ w całej wsi nie było już żadnej ludzkiej duszy, czuł się tu niepewnie i bardzo opuszczony, poszedł więc kilometr dalej do wsi Wojny. Spotkał tam zresztą Niemców. Kilka dni przenocował u starej kobiety, pani Zwillus. Następnie poszedł z jej szwagrem Adler-Orlowskim do jego gospodarstwa, które znajdowało się na kolonii Wojny. Mężczyźni przebywali tylko nocami w domach, gdyż plądrujący Polacy i używający przemocy Rosjanie ciągle przechodzili przez wsie. Dlatego ukrywali się rano. Ojciec siedział prawie zawsze w swoim lesie i to bez względu na pogodę. Mógł stamtąd widzieć dobrze całe Myśliki. Obserwował jak prawie każdego dnia przychodzili Polacy i wywozili jego majątek, czym na pewno wzbudzali w nim nienawiść. Przeżywał też jak duża stodoła i chlew spaliły się. Ponieważ budynki te były wypełnione po brzegi zbiorami z ubiegłego roku unosił się olbrzymi płomień. Później musiał przyglądać się jak płonął jego dom. Tak mijały dni, tygodnie i miesiące bez poprawy na lepsze. W tym okresie chodziło mu praktycznie tylko o przeżycie. W pierwszych dniach nie miał większych trudności, aby zaopatrzyć się w jedzenie i opał. Gdy później skończyła się jego własna i sąsiadów żywność, szukał wspólnie z panem Adler w opuszczonych gospodarstwach we wsi a także dalej aż do Dmus. Znajdował przy tym tylko ziemniaki i zboże. Wszystko inne co nadawało się do jedzenia zabrały rosyjskie oddziały i codziennie plądrujący Polacy. Pewnego razu powiodła się mężczyznom ,,wyprawa". W opuszczonym i wydawałoby się całkowicie splądrowanym domu znaleźli ukryte słoiki z owocami, a także kilka z mięsem. Obaj podzieli się słoikami. Ponieważ ojciec oczekiwał codziennie swojej rodziny, zabrał swoją część i ukrył te słoiki w swoim lesie pod mchem. Na swoją potrzebę zużył z tego niewiele. Trwało to około trzech i pół miesiąca, podczas których ojciec musiał prowadzić proste życie, w fatalnych warunkach bez rodziny. To był smutny okres, przepełniony wieloma troskami i strachem o siebie i swoich najbliższych, o których przez cały ten czas nic nie słyszał.

Od maja do lipca w Falęcinie

   Po przymusowym pobycie przez dwoma i pół miesiąca w obozie w Orłowie i Orzyszu 1 maja wróciliśmy do Falęcina. Wszyscy autochtoni uciekli i później część z nich powróciła. Za to utknęło tu wielu Niemców z wiosek przygranicznych, a więc w tym czasie, na początku maja, wszystkie domy były zamieszkałe. Podobnie było w gospodarstwie dziadka Schuchna. Nie przeszkadzało nam to, gdyż byliśmy przecież na wolności. Wkrótce jednak mieliśmy się dowiedzieć, że ta wolność wcale nie była wiele warta. Dla nadciągających bez przerwy Rosjan i Polaków byliśmy tylko ofiarą, z którą oni według upodobania i przy użyciu broni mogli się obchodzić. Chcieliśmy najbardziej ze wszystkiego odpocząć, od tortur i niepewności minionego, złego okresu. W pierwszych dniach dążyliśmy najbardziej do tego, aby móc nocą spokojnie spać i byliśmy też bardzo szczęśliwi, jeżeli nam się to udawało. Jedzenie było jedynie dalszą koniecznością - tak skromni staliśmy się w tym czasie. Zresztą musieliśmy zadawalać się resztkami, które jeszcze nam pozostały po niezliczonych plądrowaniach i kradzieżach dokonywanych przez Rosjan i Polaków. Byliśmy bardzo zadowoleni, jeśli mieliśmy chociaż nędzną, ale przynajmniej ciepłą zupę i do tego trochę samodzielnie upieczonego chleba z mąki, którą musieliśmy zmielić ze zboża z trudem przez nas zdobytego, w prymitywny sposób na kamieniach. Po kilku dniach odzyskaliśmy znów tak dużo siły i życiowej odwagi, że mogliśmy skierować nasze myśli na dalsze, tak dla nas ważne, zadanie: odszukanie naszego ojca. W obozie w Orzyszu opowiedziała nam współwięźniarka, że widziała go we wsi Wojny. Zatem 4 maja wyruszyli dziadek i Ruth, aby sprawdzić tę informację. Przez ten wielotygodniowy niedostatek byli bardzo osłabieni i potrzebowali na przejście około 20 km całego dnia. Ominęli większe wsie, Drygały i Sulimy, poszli polnymi i leśnymi drogami do Wojn. Tam spotkali rzeczywiście ojca u rolnika Adlera. Zanim jeszcze zdążyli się przywitać, wpadli dwaj rosyjscy żołnierze, złapali Ruth i chcieli ją siłą zabrać. Tylko dzięki głośnym krzykom wielu Niemców, którzy nagle się zbiegli, obaj Rosjanie zrezygnowali z przemocy. Dziadek, ojciec i Ruth chcieli możliwie jak najszybciej przeciwdziałać dalszym próbom tego rodzaju i wyruszyli następnego dnia skoro świt. Poszli najpierw do kryjówki ojca w lesie i posilili się ukrytymi konserwami. Kilka słoików zabrali także ze sobą do Falęcina, dokąd dotarli szczęśliwie wieczorem. W taki sposób nasza rodzina po raz pierwszy od 21 stycznia była znowu razem, z wyjątkiem naszej babci, która zmarła w Szkołach. Warunki były jednak ciągle dalekie od zadawalających. W każdym domu było wielu mieszkańców, jednak panujący ścisk nikomu nie przeszkadzał. Przeciwnie, wszyscy czuliśmy się tam pewniej, gdzie była większa grupa Niemców. Z biegiem czasu także inni dowiedzieli się jak wyglądała sytuacja w ich rodzinnych wioskach. I tak stopniowo w następnych tygodniach wyprowadziła się większość lokatorów do swoich domów. My czuliśmy się tu, w Falęcinie, jak w domu, gdyż był to przecież dom rodzinny matki, a z drugiej strony nasz dom i gospodarstwo w Myślikach spłonęło.
   Pewnego razu do Myślików wybrali się ojciec, matka i Christel. Oglądali w jakim stanie była wsi. Spotkali jeszcze kilku mieszkańców Myślików, którzy powrócili do niezniszczonych domów. Christel poszła do naszego ogrodu, zerwała i przyniosła kilka zielonych owoców agrestu. Ten zadbany ogród był teraz jedynie zdziczałym skwerem, mogącym zresztą dać Christel chwilową kryjówkę. Stwierdziła przy tym jeszcze, że wartościowe przedmioty zakopane przez nas przed ucieczką zostały znalezione i zabrane. Jak się później dowiedziała, Polacy wbijali w ziemię metalowe pręty regularnie we wszystkich ogrodach i znajdowali wszystko, co było zakopane. Krętymi drogami doszli wkrótce do naszego lasu, gdzie zanieśli resztę słoików. Następnie ruszyli do domu w Falęcinie i dotarli tam wieczorem. Zapasy żywności zmniejszyły się. Słoiki, które zabraliśmy zostały wkrótce opróżnione. Tak więc szukaliśmy koniecznie czegoś, aby zaspokoić głód. Pewnego dnia spotkała matka znajomych z czasów jej młodości, którzy zaproponowali jej pracę w Pilchach nad jeziorem Roś. Łowiono tam ryby dla Rosjan a kobiety oczyszczały je. Matka mogła podjąć się tej pracy na pewien okres. Jako wynagrodzenie dostawały kobiety kilka ryb, zresztą tylko najgorsze, te których Rosjanie nie chcieli już wziąć. Mimo to były one dla nas bardzo ważne, gdyż zwykła wodno-rybna zupa była dla nas w ówczesnych warunkach przysmakiem. Tylko ich noszenie siedem kilometrów było dla matki bardzo uciążliwe, dlatego ojciec wychodził po nią na połowę drogi i pomagał nieść. Z powodu ogólnego wyczerpania nie mógł ojciec przeceniać swoich sił, by samotnie chodzić do Pilch. Ruth i Christel nie mogły sobie na tego rodzaju ,,wypady" zupełnie pozwolić, gdyż brutalne napady na niemieckie kobiety były na porządku dziennym. Gdy tylko sowieccy żołnierze złapali jakąś niemiecką kobietę lub dziewczynę, były gwałcone. Dlatego chroniły się w domu tylko nocą, aby móc wyspać się w łóżku. Każdego dnia o świcie wyruszały niezależnie od pogody do lasu, aby się tam schronić. Często zdarzało się, że nocą we wsi ujadały psy. Był to zawsze sygnał alarmowy zbliżającego się niebezpieczeństwa, w następstwie czego nie było już dla nich spania. Opuszczały dom także nocą i siedziały najczęściej w stogu siana na łące. Tam musiały bronić się przed plagą komarów. Pewnego dnia opuściły obie bez szczególnej przyczyny swoje dotychczasowe miejsce w lesie, z którego mogły zawsze widzieć wieś i co się w niej dzieje i zamiast tego schowały się w środku lasu. Dla nich było to wielkie szczęście, gdyż tego dnia przechodziło dokładnie przez to miejsce dwóch rosyjskich żołnierzy i mogli je z łatwością odkryć. Innego razu miały również szczęście, gdy w lesie zbierały jagody i nie zauważyły jak dwaj Rosjanie przejechali obok nich w odległości 100 metrów. Innego dnia, który był stosunkowo spokojny, obie chciały wyjątkowo wrócić z lasu już późnym popołudniem. Ze względów bezpieczeństwa wybierały za każdym razem inną drogę. Tym razem poszły najkrótszą drogą, do której dochodził las. Po drugiej stronie drogi leżało gospodarstwo Schuchna. Nagle zobaczyły w odległości 50 metrów dwóch rosyjskich żołnierzy wchodzących właśnie na podwórze. Przemknęły jak najszybciej przez podwórze i uciekły za stajnię w pokrzywy. Słyszały, że Rosjanie jechali konno za nimi i wrzeszczeli. Szukali ich we wszystkich budynkach i na podwórzu. Stali kilka metrów od nich. Ze strachu Ruth i Christel znieruchomiały i później traktowały jako cud, to że Rosjanie ich nie znaleźli. Tak minęło znowu wiele tygodni, chociaż były to trzy bardzo długie miesiące, podczas których byliśmy bardzo często bliscy rozpaczy, gdyż codzienne siedzenie w lesie było okropne. Nadzieja, że w naszej ojczyźnie, że życie dla nas, Niemców, będzie tam jeszcze do zniesienia i bez strachu, była już bardzo niewielka. Każdą nawet najmniejszą poprawę naszych warunków życia chcieliśmy koniecznie przyjąć. Ta możliwość nadarzyła się pod koniec lipca podczas odwiedzin naszego wuja Heinricha Schuchna z Falęcina. Jechał on wraz z rosyjskim cywilem furmanką z Drygał do Pilch, aby przewieść ryby. Ruth i Christel płakały i uskarżały się na swoją niedolę. Obaj obiecali nam w drodze powrotnej do Drygał zabrać nas, dwie, ze sobą, gdzie już panował stosunkowo dobry porządek. Dotrzymali słowa i pod wieczór zabrali nas.

W sierpniu w Drygałach

   W styczniu zaraz po zajęciu założyli sowieci w Drygałach komendanturę. Gdy przybyliśmy tam pod koniec lipca był już polski burmistrz i polscy mieszkańcy. Było tu stosunkowo spokojnie i panował porządek, w każdym bądź razie dużo lepiej niż w Falęcinie. Heinrich Schuchna był do końca prostym żołnierzem w Kwaterze Głównej ,,Wilczy Szaniec" koło Kętrzyna w Prusach Wschodnich. Po zwolnieniu nie powrócił do swojej wsi rodzinnej Reitzenstein, która leżała zbyt blisko polskiej granicy. Został na kolonii Drygały u wdowy Skowronnek. Rosjanin Kundzinov został po pierwszej wojnie światowej w Niemczech, ożenił się z Niemką i miał z nią pięcioro dzieci. Po powrocie ze swojej ucieczki osiedlił się w Drygałach na małym gospodarstwie. Składało się ono z małego domu, niewielkiego chlewu oraz podwórza z pięknym ogrodem. Tutaj dotarły pod koniec lipca Ruth i Christel. Mogły spać w małym pokoju. Pomagały pani Kundzinov we wszystkich pracach i dostawały za to całodzienne wyżywienie. Po niespokojnym okresie w Falęcinie miały tu spokój i pewne bezpieczeństwo. Pan Kundzinov troszczył się, aby nic złego im się nie stało. W swojej rodzinie był znany wcześniej jako oprawca i chętnie wywijał pistoletem. Po kilku dniach oddał Ruth na gospodynię do polskich nauczycieli. Tam miała lepiej niż dotychczas, gdyż mogła wykonywać wszystkie prace samodzielnie w mieszkaniu i budynku szkoły. Mogła też razem z nauczycielami jeść przy jednym stole, również wtedy, gdy przychodziła rada pedagogiczna szkoły. W połowie sierpnia przyszła całkowicie wycieńczona matka z Falęcina do Drygał i opowiedziała, że polska milicja zabrała ojca do Białej Piskiej. Poszła do swojego brata Heinricha i tam pozostała. W następnych dniach weszła w zażyłe stosunki z Kundzinovem. Nie minęło dziesięć dni, gdy nagle pojawił się ojciec. O tym okresie nigdy nie opowiadał. Dowiedzieliśmy się w między czasie, że Polacy strasznie go pobili. To był dla nas ostatni impuls do tego, aby dać wiarę w krążące pogłoski, że Niemcy mogą wyjeżdżać na Zachód.

Opuszczamy naszą ojczyznę

   20 sierpnia 1945 r. ojciec, matka i Ruth poszli do Białej Piskiej. W polskim urzędzie wystawiono im dokumenty, które upoważniały do ,,wyjazdu" z ojczyzny. Wieczorem wrócili z dokumentami, które oznaczały praktycznie wydalenie. Przez wuja Heinricha dowiedzieliśmy się, że leśniczy pracujący w Drygałach wkrótce będzie jechał w rodzinne strony w okolicach Poznania. Gdy 3 września został przez wuja Heinricha odwieziony wozem konnym do Ełku my dołączyliśmy do niego. Ponieważ w tym dniu z Ełku nie odjeżdżał już żaden pociąg na Zachód przenocowaliśmy razem u Niemców. Na dworcu i podczas podróży staraliśmy się nie rzucać w oczy. Leśniczy ciągle wszystko dla nas załatwiał. 4 września opłacił za nasze pieniądze bilety do Olsztyna. Podróż przebiegała bez przeszkód, zresztą bardzo wolno. W Olsztynie nie mogliśmy już w tym dniu dalej jechać i dlatego poszliśmy do miasta i przenocowaliśmy w opuszczonym przez Niemców domu. 5 września kupił leśniczy znowu dla nas bilety, tym razem do Rzepina. Jechaliśmy przez Ostródę, Toruń, Gniezno do Poznania, gdzie pożegnał się z nami Polak, który nam tyle pomógł. Późnym wieczorem pojechaliśmy dalej innym pociągiem i dotarliśmy rano do Rzepina. Tam kończył się polski ruch osobowy. Ponieważ ciągle się kryliśmy, poza pewną ilością jedzenia, nie mieliśmy bagażu i jechaliśmy normalnymi pociągami, nie zostaliśmy skrzywdzeni przez szabrujących Polaków. W Rzepinie musieliśmy zgłosić się u starosty. Po kilku uwagach otrzymaliśmy dokumenty, które upoważniały nas do przekroczenia granicy na moście na rzece Odrze do Frankfurtu. Aby dotrzeć do granicy musieliśmy iść jeszcze około 20 km, czego dokonaliśmy ostatkiem sił, wspólnie z wieloma innymi wypędzonymi Niemcami. 6 września dotarliśmy do strefy zajętej przez sowietów.

W sowieckiej strefie

   Gdy 6 września dotarliśmy do Frankfurtu nad Odrą nie wiedzieliśmy co nas czeka. Od naszej ucieczki w styczniu z Myślików byliśmy zupełnie odcięci od źródeł informacji, dotyczących tego co działo się w Niemczech, co z Niemcami itd. Z rozmów dowiedzieliśmy się tylko, że ta okrutna wojna zakończyła się przed czteroma miesiącami. Wszystko inne było przypuszczeniami i pogłoskami, które nas jeszcze tylko coraz bardziej niepokoiły. Przekroczyliśmy most na Odrze. Na zachodnim brzegu stali sowieccy żołnierze i sprawdzili nasze dokumenty. To, że teraz wszystko tak spokojnie i rzeczowo się odbywało, było dla nas nie do pojęcia po naszych dotychczasowych negatywnych doświadczeniach w Prusach Wschodnich. Ponieważ mieliśmy już wyznaczone miasto w Turyngii, Linda, pytaliśmy się Niemców natychmiast o dworzec. Jeszcze przed południem mogliśmy pojechać do Berlina. Matka uratowała kilka tysięcy marek w woreczku na piersi w tym okrutnym okresie, abyśmy później nie mieli finansowych trudności. W Berlinie musieliśmy iść znacznie dalej do dworca. Ten stosunkowo długi odcinek pokonaliśmy częściowo pieszo, częściowo tramwajem, przez całkowicie zniszczone dzielnice miasta. Ogarnęło nas przerażenie, gdyż do tej pory nic podobnego nie widzieliśmy. Dlatego byliśmy bardzo szczęśliwi, że mogliśmy jeszcze tego samego dnia opuścić Berlin. Pociąg jechał tylko do Wittenberga. Na dworcu w Wittenbergu rozmawialiśmy z miejscową kobietą. Ta dla nas całkiem obca kobieta przyjęła nas i zaprosiła do swojego domu. Mogliśmy spędzić w jej pokoju gościnnym jedną noc. Wyposażyła nas we wszystko co niezbędne. Szczęście to odebraliśmy jako cud, gdyż odbywały się codziennie w tym okresie masowe wysiedlenia wielu tysięcy Niemców ze Wschodnich Niemiec i dla większości z nich nie pozostawało nic innego, jak tylko spać pod gołym niebem. Spokój i opieka tej kobiety były szczególnie ważne dla naszego ojca. Był on fizycznie u kresu sił, tak iż od wyjazdu z Ełku często baliśmy się, że tych wszystkich trudności nie wytrzyma. Osłabienie ojca zaczęło się od czasu niewoli u Polaków w Białej Piskiej. My, trzy kobiety, mogłyśmy zadbać o swoje zdrowie w ostatnim czasie w Drygałach. Następnego ranka wyruszyliśmy na dworzec i stwierdziliśmy tam, że wszystkie pociągi były strasznie przepełnione. Nie pozostała nam żadna inna możliwość, jeżeli chcieliśmy jechać, musieliśmy wspiąć się na dach wagonu i na nim usiąść, jak to robili inni. Poza tym wielu wisiało na zewnętrznych ścianach wagonów jak winogrona. Dobrze, że pociąg jechał bardzo wolno a my mieliśmy piękną i słoneczną pogodę. Stosunkowo szybko dotarliśmy na dworzec główny w Lipsku. Tam dostaliśmy się na pociąg, który zawiózł nas do Gery. W pociągu tym znaleźliśmy miejsce wśród współpasażerów, którzy z widocznych powodów kręcąc nosami odwracali się od nas, gdyż wyglądaliśmy raczej nie zachęcająco. W Gerze musieliśmy znowu przesiąść się do innego pociągu - do Neustadt nad Orą. Stamtąd było jeszcze ponad siedem kilometrów do Lindy, które na zakończenie tej podróży w nieznane musieliśmy jeszcze przebyć pieszo.

Oprac.: Gerhard Wydra
Tłumaczenie z języka niemieckiego: Krzysztof Dzikowski

Gerhard Wydra urodził się 25 maja 1924 r. w Ełku. Obecnie mieszka w Hamm nad Sieg (Niemcy). Z wykształcenia malarz i grafik. Jego prace zawierają najczęściej motywy z byłych Prus Wschodnich i Śląska. W stowarzyszeniu byłych mieszkańców powiatu piskiego (Kreisgemeinschaft Johannisburg) zajmuje się dokumentowaniem przeszłości regionu. Jest autorem licznych publikacji o tematyce historyczno-dokumentacyjnej poświęconych byłemu powiatowi piskiemu, m.in. atlasu z 166. szczegółowymi planami piskich wsi do 1945 r.
Powrót