Mazurska wieś Krzyże w dawnych bajkach i sagach ludowych

Uwagi wstępne

   We wsi Krzyże, położonej ustronnie wśród lasów Puszczy Piskiej nad Jeziorem Nidzkim, gdzie tylko wilk z lisem się spotykał, bardzo istotną rolę odgrywały zawsze babcie, przede wszystkim tam, gdzie chodziło o historie i sagi ludowe naszej miejscowości. Wiedziały one wiele o sprawach mistycznych i tajemnych, często opowiadały też o sprawach budzących zgrozę. Ich wiara w te zdarzenia oraz w to o czym opowiadały była niezaprzeczalna. I biada temu z młodszej generacji, kto poddawałby ich opowieści pod wątpliwość, a cóż dopiero sprawdzaniu. Ktoś taki musiałby opuścić swoją wieś. Przeszłość była dla nich święta!
   Osądzając dziś owe staroświeckie sagi ludowe, nie wolno zapomnieć, że babcie nasze będąc obdarzane licznymi wnuczętami, opowiadały wielokrotnie niezliczone bajki, do tego stopnia, że stały się ich częścią. Potrafiły je opowiadać przez sen. Ponadto żyły one w ograniczonej przestrzeni wraz z siłami przyrody. A, że przy okazji wynikało z nich coś upiornego i przesadnego, trzeba się było z tym pogodzić. Przecież wierzeń ludowych, sag oraz bajek nie można było od siebie oddzielić. Ostatecznie powstawały z sił nadprzyrodzonych i kształtowały się w jedną całość. Dlatego też diabeł i czarownica odgrywały w opowieściach naszej wsi dominującą rolę. Każde z nich miało swoją specjalność w zakresie zła, rozpusty i grzechu, gdyż ciągle występowali przeciwko dziesięciu przykazaniom. Szczególnie mówiący po mazursku gromadkarze potrzebowali owych postaci.
   Jeszcze jako dziecko i najstarszy syn miałem szczególną więź z moją babcią ze strony matki, mieszkającą w Krzyżach, zwaną Zajckową. Nazywała się ona Henriette Sayk i kierowała się dawną zasadą: wiedza jest ograniczona, natomiast fantazja obejmowała i uskrzydlała cały świat. Co za mądra kobieta!
   Zimą cała nasza piątka dzieci usadowiała się wokół kaflowego pieca w izbie na drewnianej podłodze, która wyłożona była mazurskimi chodnikami - szmaciakami. Gdy długie bierwiona w piecu kaflowym już się wypaliły, babcia otwierała drzwiczki pieca, tak, że czerwony żar węgli roztaczał osobliwy czerwony blask na przeciwległej ścianie izby. W blasku tym rozróżnialiśmy postacie i ornamenty najróżniejszego rodzaju. Dziecięca godzina zaczynała się! Szamotowe cegły, którymi wymurowane było wnętrze paleniska, wydzielały w naszym kierunku przytulne ciepło, podczas gdy na dworzu gwizdał zimny wiatr wokół węgłów naszego drewnianego domu. Babcia siadała naprzeciw otwartego paleniska na małej ławeczce, zaś naftową lampę gaszono. Wówczas babcia zaczynała opowiadać swoje mazurskie bajki i inne opowieści, podczas gdy na dworzu nastawał mrok, a dzień przemieniał się w noc. Z czerwonymi twarzami i głowami siedzieliśmy lub leżeliśmy na podłodze i wsłuchiwaliśmy się w pełne napięcia i niesamowite opowieści. Babcia Zajckowa potrafiła swoje bajki opowiadać bardzo obrazowo, uzupełniając je często ruchami rąk, gestami i miniką twarzy, tak iż my, dzieci, przeżywaliśmy owo przedstawienie z wewnętrznym napięciem. Jej występy oddziaływały na nas zawsze zajmująco, gdyż po każdym swoim opowiadaniu tłumaczyła nam sens bajki. Przy tym nie pouczała nas nigdy. Natomiast zmuszała nas do podejmowania z nią dyskusji. Świadomie i w sposób zamierzony wprowadzała nas w dziecięcą dyskusję nad tym co słyszeliśmy.
   Latem siadaliśmy wraz z babcią podczas letnich i ciepłych wieczorów na werandzie na drewnianych ławkach, by wysłuchiwać jej opowieści. Błagaliśmy wówczas i prosiliśmy: ,,Babciu, opowiedz nam bajkę, nie musi być o Krzyżach!" Gdy się babci coś przypomniało wówczas wplatała w swoje historie sceny staropruskie, prusackie i religijne. Naturalnie nie mogło zabraknąć tu grozy.
   Wobec mojej babci Zajckowej, urodzonej w 1869 r., czuję się zobowiązany, by przedstawić ją Czytelnikom. W końcu to jej zawdzięczamy owe opowieści. Opowiadała mi je w latach trzydziestych obecnego stulecia. Jestem tylko jej wnukiem, który dziś czerpie z jej ,,bajkowej wiedzy". Podczas czytania bajek będziecie mogli stwierdzić, że babcine opowieści przedstawiają historię przodków, mianowicie to, jak ludzie wówczas żyli i co odczuwali. We wszystkich zawarta jest przytulna zaściankowość życia wiejskiego, w których podkreślona została rozległość mazurskiego krajobrazu oraz nieba. Świadczą o silnym życiu duchowym i bujnej fantazji wymieszanej z pewną dozą chłopskiej mądrości. Toteż tysiąckrotne dzięki naszym mazurskim babciom, które wówczas rozumiały by nam, wnukom, poglądowo i intuicyjnie opowiadać swoje bajki, że dziś po ponad sześćdziesięciu latach jesteśmy w stanie przypomnieć je sobie i przekazać następnym pokoleniom.
   Dla dóbr kultury nie istnieją żadne granice i nigdy nie były elementem dzielącym narody. Przenikają ponad wszelkimi granicami i podziałami. Owe bajki mazurskie są z pewnością znane w Polsce, zwłaszcza iż wielu Mazowszan osiedliło się na Mazurach przez setki lat. Kto pochodzi z Mazur, tak jak ja i wzrastał wśród mitów, przesądów, zabobonów, obyczajów, pieśni, bajek, obrzędów ludowych i czuje się silnie związany z naturą, ten żyje wśród tych zjawisk w ciągu całego życia. Nie jest w stanie ich nigdy zapomnieć. Jest to wspomnienie, które owo dobro kultury w sobie zachowuje i podtrzymuje.
   Niech wolno mi będzie po tych słowach wstępu przedstawić Czytelnikom wybór dwunastu bajek i sag ludowych z Krzyży, zasłyszanych od mojej babci. Być może i Wy w dzieciństwie je zasłyszeliście. Życzę Wam tego z całego serca!

Krzyżacy z Krzyży i dziewczyna

   Nad Jeziorem Nidzkim, tam gdzie obecnie znajduje się stary cmentarz w Krzyżach, stał przed wiekami drewniany gród na jednej z wysp pośrodku jeziora. Jezioro sięgało aż do drogi nieopodal szkoły. Wyspa otoczona była błotem i trzęsawiskiem. Jeszcze dziś wokół cmentarza można rozpoznać dolinę, którą obecnie zajmują pola i łąki. To obniżenie rozciąga się od południowej części Jeziora Nidzkiego poprzez Biel na wschodnim skraju wsi aż do przystani łodzi koło Jaśkowa. Rybacy utrzymywali, że podczas nocnych połowów o północy słychać z pobliskiego cmentarza słodki śpiew dziewczyny, a czasie pełni księżyca widywano ją tańczącą. Wydarzenia te można było obserwować wyłącznie z jeziora. Ponadto nie każdemu rybakowi było to dane widzieć, gdyż mogło się zdarzyć, że mógł on być potomkiem któregoś niegdyś mieszkających tu Krzyżaków. Niektórym rybakom ukazywali się też rycerze w pełnej zbroi, walczący swoimi długimi mieczami. Słyszano szczęk mieczów oraz widziano sypiące się iskry. Stare babcie opowiadały, że jeden z rycerzy krzyżackich zamieszkujących w grodzie miał romans z pewną piękną dziewczyną ze wsi. Złożył on zapewnienie o zawarciu z nią małżeństwa. Kiedy jednak urodziła dziecko, nie chciał o niej słyszeć. Wybrała się więc jej matka do zamku, aby rozmówić się z tym rycerzem. Gdy ukazała się na moście i poprosiła o wpuszczenie jej do środka, poniesiono most. Matka wpadła do wody, wykrzykując wobec Krzyżaków: ,,Niech was, Krzyżaków, diabli porwą!" O północy tegoż dnia rozpętała się nad Krzyżami niespotykana burza. Uderzał piorun za piorunem, a błyskawice rozświetlały całe niebo nad wsią i Jeziorem Nidzkim. Wówczas nastąpił jasny błysk ognia z nieba, który uderzył w gród. Wielka błyskawica rozdarła wyspę na pół i zamek wraz z Krzyżakami zatonął w otchłani jeziora. Pan Bóg pogrążył Krzyżaków wraz z ich skarbami w piekle, zaś ich gród zatopił w jeziorze, gdyż jako mężowie boży nie przestrzegali jego przykazań. Dowodem tej tragedii jest połowa piaszczystej góry na starym cmentarzu, opadająca stromo do jeziora. Druga część krzyżackiej góry znajduje się w Jeziorze Nidzkim. Obydwie połowy góry usiłują się połączyć, jednak wody jeziora są tu zbyt głębokie.
   Po zniknięciu grodu piękna dziewczyna poszukiwała ojca jej syna na wzgórzu koło jeziora, na którym później mieszkańcy Krzyży założyli cmentarz. Dziewczyna ta i jej syn są tu też pochowani, jak twierdziła moja babcia.
   Jednak niekiedy nocą również współcześnie walczą tu rycerze o względy pięknej dziewczyny, gdy jej powabny głos odbiera im zmysły. Od tej pory mieszkańców Krzyży nazywa się Krzyżakami.

Krzyżacy i wpływ Księżyca w pełni

  Przed wielu, wielu laty mieszkali nad Jeziorem Nidzkim w małej wsi Krzyże specyficzni Krzyżacy. Nosili oni białe płaszcze z czarnym krzyżem, mieli wielkie miecze, długie brody oraz Biblię. Najstarszy, przełożony grodu, tzw. komtur, nosił w niedzielę czerwony płaszcz czarnym krzyżem. Stąd też rycerze oraz poddani we wsi wiedzieli, że jest niedziela i muszą się zgromadzić w zamku na nabożeństwie, by oddać Bogu swoją cześć. Jednak pewnego niedzielnego wieczora komtur wypił więcej miodu niż zazwyczaj i w poniedziałek nosił w dalszym ciągu czerwony płaszcz. Skutkiem tego mieszkańcy wsi porzucili pracę i przybyli na nabożeństwo. Jednak komtur posłał ich z powrotem do roboty. Wówczas mieszkańcy Krzyży przysięgli zemstę. Pewnego niedzielnego przedpołudnia, gdy komtur ponownie założył swój czerwony płaszcz, zebrali się ludzie w wokół studni i opowiadali rycerzom, że w studni leży beczułka wódki, którą trzeba koniecznie wydobyć, gdyż wódka może wyciec i zanieczyścić wodę. Wczesnym rankiem widziało kilku Krzyżaków, jak młodszy brat duchowny spuszczał się do studni by nabrać święconej wody na niedzielne nabożeństwo. Ponieważ jednak nie miał na sobie białego płaszcza pomyśleli ludzie, że jest to diabeł, który chce im zatruć wodę w studni. Toteż spuścili na łańcuchu pewnego młodego Krzyżaka, by wydobył beczułkę. Księżyc na niebie odbijał się w lustrze studziennej wody, tak, jakby na dnie leżała beczułka. Młody Krzyżak męczył się na dole studni i nie był w stanie zaczepić beczułkę do łańcucha. Kiedy księżyc zniknął za chmurami, beczułki nie było widać. Rycerze pomyśleli, że młody Krzyżak wypił jej zawartość, więc rzucili łańcuch do głębokiej studni i młodzieniec utonął. Odtąd słyszeli Krzyżacy o północy krzyki w pobliskim lesie. Byli przekonani, że był to głos owego młodego Krzyżaka. Toteż udali się do lasu, by go poszukać. A głosy pochodziły od młodych sów, które siedziały w listowiu dębu. Jakby tu wejść na ów wysoki dąb? Stawał więc jeden drugiemu na ramionach. Najwyżej stojący rycerz zaczął wołać swojego kolegę i sięgnął w głąb liści. ,,Och! Co ja tu mam?" - krzyknął zdziwiony. Stojący na dole Krzyżak chciał też zobaczyć, co kolega tam na górze schwycił i uczynił krok do tyłu, tak, że wszyscy rycerze pospadali. Leżąc na trawie jęczeli z powodu bolesnego upadku i poobijanych kości. Najzdrowszemu dali mieszek ze złotem, by ten sprowadził doktora. Krzyżak idąc przez Puszczę Piską napotkał pewnego mężczyznę ubranego w biały kitel. Sądził więc, że ma przed sobą doktora. Był to jednak diabeł, który poprosił rycerza, by ten dał mu trzosik ze złotem, on sam chwilowo spieszy się do porodu w sąsiedniej Karwicy. Dał jednak dobrą maść, którą Krzyżacy mieli się natrzeć. Miały im od tego ustąpić bóle. Powiedział, że po odbiorze porodu natychmiast przybędzie do grodu w Krzyżach, by opatrzyć rycerzy.
   Krzyżak wrócił do grodu i opowiedział co mu się w lesie przytrafiło. Zaś jego kompani nasmarowali się ową leczniczą maścią. Nie była to jednak maść, lecz smoła, której Krzyżacy nie byli w stanie zmyć.
   Tak niezwykle i osobliwe historie opowiadały nasze babcie swoim wnukom o Krzyżakach, ich przodkach.

Jezioro Topielec koło Jeziora Nidzkiego

   W pobliżu bindugi koło Krzyży, na przeciwległym, wschodnim brzegu Jeziora Nidzkiego, w leśnictwie Dębowo, w odległości około 1,2 km znajduje się niewielkie śródleśne jeziorko o powierzchni 9,5 ha - zwane niegdyś przez Mazurów i obecnie przez Polaków ,,Oko Topielca". Leśne jeziorko łączy z Jeziorem Nidzkim strumyk o długości około 200 m, który można było przepłynąć łodzią. Jeziorko dzierżawił rybak Mattern. Jest ono nie duże i płytkie, zarośnięte wokół drzewami. Stanowi doskonałą kryjówkę dla Wodnika, zwanego w gwarze mazurskiej Topielcem lub Topnikiem. Mógł on stąd doskonale sprawować władzę w całym jeziorze Nidzkim, które dzięki stromym, zalesionym brzegom nadano miano ,,Perły jezior mazurskich". Małe wysepki i półwyspy zarośnięte krzewami zapewniały Wodnikowi doskonałe kryjówki, skąd nawołuje on ludzi do zguby.
   Babcia moja opowiadała, że przed wielu laty koło owego leśnego jeziorka mieszkał stary pustelnik, w starej drewnianej chatce z bali, które własnoręcznie wyciosał. Żył on z tego czym go las i jezioro obdarowały. W chatce mieszkała z nim sarna, której uratował życie przed wilkiem. Od tej pory sarna go nie opuszczała. Pustelnik był już tak stary, że sam już nie wiedział ile ma lat. Siwe, długie włosy opadały na ramiona, zaś broda sięgała aż do pasa. Żył on w dobrej zgodzie ze swoimi sąsiadami z Krzyży i Karwicy. Do dobrych ludzi odnosił się z uznaniem, samotnych pocieszał, zaś złych karał. Pustelnik ów znał się dobrze na chorobach. Przeciw każdej znajdował w lesie odpowiednie kwiaty, nasiona, liście i jagody, które przechowywał w swojej chatce na strychu. Ludzie z okolicznych wsi opowiadali, że człowiek ten był nieco osobliwy i zdziczały. Znał się na czarach, a urodził się nocą z soboty na niedzielę. Poza tym pozostawał z diabłem i śmiercią w kontaktach. Potrafił przepowiedzieć, kto w następnej kolejności umrze.
   Jesienią pewnego roku rybacy z Krzyży wpłynęli na jeziorko Topielec, aby tu dokonać połowu. W pewnej chwili zauważyli w trzcinach dużą skrzynię leżącą w wodzie. Gdy rybacy poruszyli ją wiosłem błysnęło coś w jej wnętrzu. Wszystkich to bardzo zdziwiło. Niektórzy z rybaków utrzymywali, że w skrzyni siedzi diabeł i dlatego nie należy skrzyni dotykać. Inni znowu byli zdania, że skrzynia zawiera zaginiony przed laty skarb, który wynurza się z wody co 100 lat i tylko ten człowiek, który urodził się z soboty na niedzielę może dotknąć owej skrzyni. Kilku rybaków chwyciło jednak za skrzynię, ale zlękli się i popłynęli do brzegu. Jeden z nich pobiegł do pustelnika, podczas gdy pozostali udali się do domów, by tam opowiedzieć o osobliwym zdarzeniu. Pustelnik był gotów przynieść tę skrzynię na brzeg, pod warunkiem, że zachowa dla siebie jej zawartość. Rybacy przystali na to. Wówczas starzec popłynął do skrzyni, tam wzniósł oczy i ręce do góry i wymamrotał czarodziejskie zaklęcie. O dziwo, skrzynia poruszyła się i popłynęła do brzegu. Rybacy krzyknęli: ,,Otwieraj skrzynię, chcemy zobaczyć, co się w niej znajduje". ,,Ale jak mam ją otworzyć - zawołał pustelnik - mam tylko gołe ręce!". Raptem pojawił się kowal wiejski, który przyniósł z kuźni łom. Uderzył nim z całej siły w róg skrzyni raz, drugi, trzeci. Wówczas rozleciała się część pokrywy. Ukazało się połyskujące złoto. Rybacy wrzeszczeli z radości! Nikt z rybaków nie zważał już na głos pustelnika. Kowal walił ciągle łomem w skrzynię, aż rybacy musieli go powstrzymać. W skrzyni było bardzo dużo złota, które według obietnicy rybaków powinno należeć do pustelnika. Raptem pytają rybacy: ,,Jak to? Złoto dla pustelnika? Nigdy!" ,,Zanieśmy skrzynię do wsi - wrzasnął jeden z rybaków - złoto należy do nas!" Rybacy jęli nieść skrzynię do łodzi. Wówczas z nieba spadł ciężki kamień i uderzył w skrzynię. Rozpadła się na wiele kawałków, a z jej wnętrza wyskoczył straszny potwór - ni to człowiek, ni to zwierz. Na czole miał tylko jedno oko. Był to bez wątpienia Topielec, który rzucił się na pewnego młodego rybaka i z niknął  z nim w głębi jeziora. Pozostali rybacy na widok tego zdarzenia byli przerażeni i sparaliżowani nie mogąc nic uczynić. Zaś skrzynia, Wodnik i młody rybak zniknęli w toni jeziora i nigdy więcej ich nie zobaczono. Strach i przerażenie ogarnęły teraz rybaków. Przenieśli swoje łodzie lądem wzdłuż brzegu jeziorka i strumienia, aż do brzegu Jeziora Nidzkiego, by stąd powiosłować na drugą stronę, gdzie położone były Krzyże. Tylko stary pustelnik pozostał nad jeziorkiem Topielec i krzyczał do rybaków donośnym głosem: ,,Gniewam się na was! A ten młody rybak nie jest ostatnim, który w tym jeziorze zaginie. Co roku wezmę sobie nową ofiarę z waszej wsi. Nie mogę wam pozwolić, byście zabrali tę skrzynię ze złotem do waszej wsi. Należy ona do Wodnika z tego jeziora. Ja, stary pustelnik, jestem jego pomocnikiem i wiernym sługą!"
   Odtąd nazywano to jezioro Oko Topielca. Co roku, gdy dzieci kąpały się w Jeziorze Nidzkim, bądź też bawiły się nad jego brzegiem, Wodnik wciągał jedno z nich w głębiny jeziora, by nie być osamotnionym. Pustelnik i jego sarna zakończyli swe życie. Wodnik nie okazuje żadnej łaski. Porywa chłopców i dziewczynki, młodych i starych ludzi, biednych i bogatych. Dlatego też dzieci bądźcie ostrożne! Jezioro jest bardzo głębokie, zaś Wodnik jest wszędzie i wygląda was ciągle, zimą i latem!

Wodnik z jeziora Wesołek

  Każdemu dziecku z Krzyży opowiadali dziadkowie, że Wodnik zamieszkuje we wszystkich jeziorach, zarówno w Topielcu, Nidzkim, jak i Wesołku, gdzie zwabia szczególnie małe dzieci. Starzy ludzie opisywali go jako potwora, który był ni to rybą, ni też człowiekiem. Swoim niskim głosem wabił szczególnie dzieci do swojego wodnego królestwa, w którym śpiewał im wspaniałe pieśni. Zwabiał je na brzeg i następnie do jeziora, by tam je dopaść.
   Pewnego letniego wieczoru, tuż przed dreszczem szło dwóch chłopców z wygonu z leszczynowymi wędziskami i blaszaną puszką pełną dżdżownic do Przystanku, aby wędkować w jeziorze Wesołek. Zarzucili swoje wędki w tym bagnistym, śródleśnym jeziorku i patrzyli z uwagą na spławiki. Nagle przy jednej z wędek zobaczyli dużą rybę. Obaj chwycili za wędzisko, by rybę trzepoczącą ogonem wydostać na brzeg. Zapadali się przy tym obydwiema nogami w błocie - po kolana i coraz głębiej. Naraz jeden z chłopców, nieco starszy, usłyszał czarujący głos nad jeziorem, zaś za rybą zobaczył Wodnika we własnej postaci. Miał on tylko jedno oko, za to piękny długi ogon. Był to pół człowiek, pół ryba. Wtem nad jeziorem zaczęło grzmieć i błyskać. Chłopcy porzucili wędkę, brodząc dobrnęli przez trzęsawisko do twardego brzegu i pobiegli do domu. Tu opowiedzieli rodzicom o swojej wędkarskiej przygodzie. Gdy ojcowie następnego dnia poszli na to miejsce, nad jeziorem Wesołek, znaleźli przy brzegu na powierzchni błota odcisk płetwy rybiej, który pochodzić mógł tylko od Wodnika. Odtąd rodzice zabraniali swoim dzieciom wędkowania w jeziorze Wesołek.

Kłobuk z Wesołka i ognista drapaka

   W dawnych czasach także w Krzyżach uprawiał Kłobuk swój niecny proceder. Moja babcia widziała jednego nad bagiennym brzegiem jeziora Wesołek, jak też kiedyś we wsi. Nosił on na głowie wysoki kapelusz, wyglądający jak kłąb wełny, a dosiadał brzozowej miotły na długim kiju. Ponieważ było to wieczorem, z miotły sypały się iskry, niczym ognista kula.
   Stara Zajckowa, czyli moja babcia, zbierała jesienią grzyby nad jeziorem Wesołek. Była tym zajęciem bardzo pochłonięta. Raptem przeleciał obok niej na ognistej miotle człowieczek o podłym wyglądzie. Babcia wystraszyła się i pobiegła drogą za stodołami do wsi. Kłobuk poleciał w stronę jeziora. Nie była to żadna czarownica, lecz mężczyzna w wysokim kapeluszu, a więc z pewnością Kłobuk. Gdy babcia dotarła do swojej stodoły, zobaczyła Kłobuka wlatującego przez okno dachowe na strych domu sąsiadów, a byli to bogaci gospodarze. Ludzie ze wsi opowiadali, że rodzina ta przechowywała Kłobuka na strychu w beczce z pierzem. Przybywał on zawsze wieczorem, by na strychu najeść się, po czym przespać się w beczce. Gospodyni musiała mu przynosić co wieczór jajecznicę na słoninie na złoconym talerzu.
   W domu tym były na służbie dwie przepiękne dziewki. Pewnego wieczora poszły one na strych, by pozdejmować suszącą się bieliznę. Na stoliku stał tam talerz z jajecznicą, a zobaczywszy go poczuły głód i zjadły ją. Zaś na talerzu pozłacanym zrobiły... kupę! Po niedługim czasie przyleciał Kłobuk na swojej ognistej miotle. Zobaczywszy, że na talerzu zamiast jajecznicy leży ludzka kupa, rozłościł się strasznie! Sąsiedzi usłyszeli rozeźlony głos na strychu, wołający: ,,Ognia, ognia, ognia!" Następnie Kłobuk wyleciał ze strychu kierując się na swej skrzącej miotle w kierunku Wesołka.
   Tejże nocy całe gospodarskie obejście spłonęło aż do fundamentów. Gospodarze ci znaleźli się znowu w nędzy. Jednak od tej pory Kłobuka w Krzyżach już nikt nie widział!

Diabeł, stara baba i skradzione prosięta

   U nas w Krzyżach nad Jeziorem Nidzkim żyła pewna stara kobieta, która posiadała siódmą Księgę Mojżesza. Pozostawała więc z diabłem w konszachtach, gdyż potrafiła dobrze posługiwać się ową czarodziejską księgą. Pewnej nocy diabeł zaproponował, aby razem ukradli prosiaki z jednego z większych gospodarstw we wsi. O północy poszli oboje w ciemną noc do wsi, do chlewa pewnego gospodarza. Diabeł otworzył okno, chwytał prosiaki i wyrzucał je na zewnątrz. Stara kobieta miała na dworzu wsadzać te prosiaki do dwóch worków. Miała jednak stracha i trzęsąc się ciągle jęczała. Gdy uznali, że mają już dosyć prosiąt, zapytała baba diabła: ,,Czy oznakowałeś swoje prosięta?" Diabeł odrzekł: ,,Nie!" Baba rzekła więc do niego: to nie dobrze dla ciebie! Ja swoim prosiakom pozakręcałam ogony. Moje świnie mają ogonki w kształcie obwarzanka". Na to diabeł zamikł i zaczął się martwić. Oboje wzięli swoje worki i poszli do chlewa starej kobiety, gdzie wypuścili prosiaki. Wszystkie miały zakręcone ogony. Wobec tego należały do baby. Diabłu nie pozostał żaden świniak. W tej spółce nie miał szans diabeł wobec przebiegłości kobiety, która go oszukała. Za karę, że dał się tak oszukać, musiał diabeł codziennie karmić prosięta i wyrzucać obornik z chlewa.
   Odtąd diabły nie zadają się z kobietami z Krzyży, gdyż są przekonane, że nie dorośli do babskiej chytrości i podstępności.

Węglarze i smolarze ze Smolaka

   Wśród węglarzy z Krzyży był także biedny chłop mający siedmioro dzieci, który mieszkał w swojej chałupie na końcu wsi, na Smolaku. Jego dzieci pędziły smutne życie, głodowały i otrzymywały często cięgi od matki. Musiały często pomagać ojcu w pracy przy mielerzu oraz w domu. Z racji swojego ubóstwa ów węglarz, o nazwisku Chuchollek, stał się człowiekiem małomównym. Starał się jednak, aby być dobrym ojcem dla dzieci. Brakowało jednak wszystkiego. Bieda uczyniła go zatwardziałym. Jego węgiel nie był tak dobry jak u innych węglarzy. Także pak i smoła nie były najlepszej jakości, mimo że zadawał sobie wiele trudu. Mimo to inni mieli lepsze rezultaty.
   Pewnego wieczoru, przy szklance piwa w gospodzie Przygoddy, słyszał przypadkowo, gdy inni węglarze opowiadali, jak można trochę szczęściu pomóc. W przypadku urodzenia się dziewczynki, należy ją zakopać pod progiem siódmego dnia po urodzeniu. Od tego dnia duch domowy zaczyna gospodarzom przynosić szczęście. Węglarz Chuchollek wrócił wieczorem do domu i opowiedział żonie o zasłyszanych wieściach. Bardzo jej się ten pomysł podobał i uznała, że należy spróbować. Po niedługim czasie urodziła się im córka. Siódmego dnia zakopał ją Chuchollek pod progiem swojego domu. Minęło siedem dni. Wówczas usłyszano dobywający się spod progu głos: ,,Chcę być ochrzczony!" Chuchollek odrzekł: ,,Chcę Cię duchu ochrzcić, chcę tego!" Po czym się uciszyło. Nocą ukazał się duch ubrany w białe szaty i krzyknął: ,,Węglarzu, przynieś mi proszę beczułkę z gęsim pierzem na strych i nakarm mnie. W podzięce będę tobie przynosił wszelkie bogactwa." Toteż biedak jął karmić ducha na strychu gęsim pierzem. Ten zaś znosił wszelkie bogactwa do domu. Zapłata była więc szczodra. Po upływie roku, węglarz miał już dosyć bogactwa. Chciał tylko, aby go duch opuścił, aby go w innym domu ktoś karmił. Współpraca z duchem zaczęła się powoli wzbudzać grozę. Duch powiedział: ,,Węglarzu, muszę u ciebie pozostać jeszcze do końca miesiąca. My zaś siądziemy sobie za stołem i podczas długich wieczorów będziemy grać w karty. Gdybyś ty przegrał, pozostanę na zawsze w twoim domu. Gdybym jednak ja przegrał opuszczę cię, jakkolwiek z ciężkim sercem. Bogatego obecnie Chuchollka dręczyły w następnych nocach myśli. Nie mógł spać. Próbował wymyśleć sposób na to, by pozbyć się ducha. Niczego jednak nie mógł wymyślić. Pewnego dnia zapukała do drzwi żebraczka Dybowska i prosiła aby ją wpuścić. Starucha zapytała węglarza: ,,Gospodarzu, widzę, że cię coś gnębi. Masz zmartwienie. Mów, co to jest, może mógłabym ci pomóc." Chuchollek zastanawiał się. W końcu rzekł: ,,Muszę z duchem zagrać w karty. Jeśli ja przegram, pozostanie u mnie na zawsze, a tego nie chciałbym." ,,Nie martw się człowieku - odrzekła Dybowska - w tym przypadku mogę ci pomóc. Weź te karty i połóż je na noc do łóżka pod tyłek twojej żony i potem zagraj z duchem. Przedtem jednak musisz każdą z kart dokładnie oblizać."
   Nadeszła pełnia księżyca. Duch ukazał się w pokoju. Węglarz położył karty na stół. Zaczęli grać. I jakby ktoś zaczarował, Chuchollek wygrywał za każdym razem. W końcu duch poddał się. Duchowi nie pozostało nic innego, jak dotrzymać obietnicy. Musiał opuścić dom węglarza i za mieszkać u żebraczki Dybowskiej i nigdy już nie wrócił do domu Chuchollka!
   W Puszczy Piskiej w Krzyżach nad jeziorem Wesołek mieszkali niegdyś węglarze i smolarze. Mieli oni zwykle drewniane chałupy. W pobliżu chat wypalali z drewna i korzeni węgiel drzewny. Produktami ubocznymi były: smoła drzewna, pak, potaż i mydło płynne.

Sierota i wiejski sknera

   Koło lasu, tam gdzie znajdował się Smolak nad jeziorem Wesołek, gdzie stały chaty węglarzy i smolarzy, stała samotna drewniana chata, w której mieszkał smolarz Czerlinski z żoną Minną (zdrobnienie imienia Wilhelmina - przyt. tłum.) oraz dziesięcioletnim synem Willim. Chłopiec pomagał chętnie w pracy swojemu ojcu. Naraz ojciec zmarł. Po niedługim czasie zmarła ze zmartwienia też i matka. Mały Willi stał się raptem zupełnym sierotą. Ponieważ nie miał dziadków ani i innych krewnych w Krzyżach, sołtys Blasey zaczął rozmyślać jakby tu chłopcu można było pomóc.
   We wsi na Jeziorem Nidzkim żył pewien zamożny gospodarz, któremu przydałby się parobek, gdyż pracy było u niego ponad miarę. Nazywał się Sknera i w rzeczywistości był też wielkim chciwcem. Ów Sknera prosił Blaseya, aby mu tego chłopca przekazać, a on będzie dla niego dobrym ojcem zastępczym. Z początku szło chłopcu dobrze. Jednak Sknera przydzielał chłopcu coraz więcej i coraz cięższe prace na roli, które były ponad jego siły. Ponadto opuszczał się w nauce szkolnej. Ponieważ nie był w stanie wykonać tych robót w stopniu zadawalającym gospodarza, nie wolno mu było siadać z nim do stołu, a posiłki spożywał w przydzielonej komórce. Jedzenie jego było gorszej jakości niż Sknery. Ponadto chłopiec otrzymywał coraz częściej cięgi od gospodarza.
   Pewnego jesiennego dnia Willi pasł na bosaka 20 gęsi na rżysku nad jeziorem. Ale pod jednym z jałowców siedział lis na czatach. Gdy jedna z gęsi oddaliła się od stada, złapał ją lis i pobiegł unosząc ją w pysku na półwysep Rożek. Pozostałe gęsi wpadły w panikę, podniosły wrzask i pobiegły na brzeg jeziora. Stąd pofrunęły w śmiertelnym strachu na jezioro, skąd trzeba je było łodzią wyławiać. Gospodarz wychodził z siebie z powodu straty gęsi. Wziął kij pasterski należący do chłopca i sprał go bez litości, tak że chłopiec leżał przez 7 dni w łóżku, nie mogąc pójść do szkoły. Gdy Willi wyzdrowiał, gospodarz nakazał mu wypasać pozostałe 19 gęsi na rżysku, gdyż byłoby szkoda nie spożytkować wyrastającej trawy. Miał jednak tym razem baczniej uważać, gdyż dostanie znowu w skórę. Chłopiec pasł je więc bardzo czujnie. Tym razem jednak podkradł się wilk i zabił dwie gęsi, zaś pozostałe w popłochu uciekły znowu nad brzeg jeziora. Wzniosły się w powietrze, niczym łabędzie i pofrunęły nie wiadomo dokąd. Ludzie z całej okolicy poszukiwali ich przez kilka dni.
   Po około 14 dniach, pewnego wieczoru chłopiec usłyszał rozmowę gospodarzy. Mianowicie zamierzali udać się na jarmark do Rozóg, by kupić 10 gęsi. Gdy małżeństwo wyjechało, Willi poszedł na stary cmentarz nad jeziorem, by tam uskarżyć się rodzicom nad swoim losem i podzielić się z nimi swoimi kłopotami i zmartwieniami. Naraz otworzył się grób i stanęła przed nim piękna wróżka. Położyła swoje ręce na jego ramieniu i pięknym głosem powiedziała, że ma spakować swój węzełek i jeszcze dziś udać się do Faryn, do gospodarzy nazywających się Wielkoduszni. Byli bezdzietni i chcieliby mieć spadkobiercę swojego dużego gospodarstwa. Chętnie go przyjmą i będą traktować jak własnego syna. Tam będzie mu dobrze!
   Chłopiec zabrał swoje rzeczy w węzełkach i poszedł śpiewając przez las do Faryn, do tych gospodarzy gdzie go serdecznie przyjęto. Przejął on później to gospodarstwo, wziął sobie żonę z Krzyży i żył szczęśliwie ze swoją rodziną. Stał się uznanym gospodarzem w Farynach i ciągle powiększał swoje, rozbudowując zabudowania i dokupując ziemi.
   Gdy Sknerowie wrócili z jarmarku z gęsiami, zaczęli szukać chłopca. Wszystko wiedzący sąsiedzi poinformowali, że młody Czerlinski szedł drogą leśną do Karwicy. Na to żona Sknery rzekła, że chłopiec słusznie uczynił, gdyż mało dostawał jedzenia, musiał ciężko pracować i do tego jeszcze był bity. Nie było to prawdziwe dzieciństwo. Zaczęła mężowi robić wyrzuty, płacząc przy tym i krzycząc. W tym momencie uderzyła z nieba błyskawica i zapaliła obejście, które spłonęło doszczętnie.

O dziadku i mądrym wnuku

   Przez wielu laty żył w Krzyżach bogaty gospodarz Borutta, któremu zmarła żona. Ponieważ oboje w swoim życiu ciężko pracowali, skromnie żyli i oszczędzali, postanowił Borutta w 80-tym roku życia przekazać gospodarstwo najstarszemu synowi, zaś samemu osiąć na dożywociu. Dodać należy, że syn ożenił się z kobietą z pobliskiej Nidy, a była ona bardzo chciwa.
   Gdy już stary Borutta przepisał synowi swoje gospodarstwo, był on później bardzo źle traktowany przez syna i synową. Staremu nie wolno było jadać przy wspólnym stole, a synowa podawała mu posiłki w części domu, którą on na dożywociu zajmował. Były to dwa pokoje i kuchnia. Nie pozwolono mu wspólnie jeść, gdyż po udarze mózgu pozostał mu trik nerwowy, wskutek którego część jedzenia wypadała mu podczas posiłku z ust. Młodzi czuli więc obrzydzenie do starego człowieka i pozostawili go samego w jego mieszkaniu. Ponieważ drżały mu ręce, co i raz wypadało mu jakieś gliniane naczynie na podłogę. Naczynia się przy tym tłukły, co złościło synową niezmiernie. Dlatego też zamówiła u bednarza Blossa drewnianą łyżkę, drewniany talerz i dwie drewniane miski. Młodzi Boruttowie mieli 10-letniego syna Janka. Wnuk i dziadek lubili się bardzo. Janek przesiadywał często u dziadka w mieszkaniu. Zimą siedzieli na ławeczce przy ciepłym piecu kaflowym, podczas gdy na dworzu świszczał zimny wiatr wokół domu. Stary Borutta kochał swojego wnuka niezmiernie. Uzupełniali się wzajemnie. Dziadek opowiadał często Jankowi o minionych czasach, jak też i bajki zasłyszane w dzieciństwie. Czytywał mu też Biblię, bądź też obaj śpiewali pieśni ludowe. Tak spędzali obaj wolny czas.
   Młody Janek dzięki intensywnej opiece ze strony dziadka stał się bardzo mądrym i rozwiniętym umysłowo chłopcem. Dziadek był z niego bardzo dumny.
   Pewnego dnia Janek zrobił w szopie małe drewniane korytko, którego używał do zabawy w izbie. Z takich koryt jedzą w zasadzie świnie. Zobaczył to ojciec i zapytał syna: ,,Jasiu, po co zrobiłeś sobie korytko? Szybka odpowiedź syna brzmiała: ,,Gdy moi rodzice zestarzeją się jak mój dziadek, to dam im jeść z takiego korytka i osadzę ich w części budynku, gdzie musi obecnie przebywać mój dziadek." Ojciec przestraszył się makabrycznej wypowiedzi syna. Zrozumiał sens dziecięcej aluzji. Syn udzielił mu niezłej lekcji. Toteż zmienił się od tego czasu. Od tego momentu dziadkowi było wolno jadać ze wszystkimi przy wspólnym stole, wolno mu było także spędzać wspólnie wieczory. Stał się ponownie pełnoprawnym członkiem rodziny, dzięki pomysłowi mądrego wnuka. Co za błogosławieństwo!

Mądra matka

   Na przeciwko naszego gospodarstwa mieszkał robotnik leśny Gustaw Kostrzewa. Zamieszkiwał ładny drewniany dom z bogatą zdobioną werandą. Przejeżdżający podróżni często ją podziwiali. Wieczorem po skończonej pracy siadali tu gospodarze i rozprawiali o swoich pracach w polu i lesie. Przy tym wymieniali się swoimi doświadczeniami.
   Kostrzewowie mieli dwie córki. Starsza o imieniu Fryderyka wyszła za mąż w Ukcie. Jest to wieś położona nad najpiękniejszą mazurską rzeką - Krutynią. W Ukcie był kościół, apteka, kilka większych sklepów oraz lekarze. Wieś położona była w powiecie mrągowskim, w odległości około 18 km od Krzyży. Młodsza córka Marta wyszła za mąż za gospodarza z Turośli, położonej w głębi Puszczy Piskiej. We wsi było nadleśnictwo i kościół. Wieś była położona w pobliżu granicy polsko-niemieckiej w odległości około 12 km od Krzyży. Mimo, że obydwie siostry mieszkały od siebie w odległości 40 km, widywały się bardzo rzadko. toteż wymieniały często korespondencję między sobą. Pisywały też do matki w Krzyżach. Odpowiadając na listy matka stawiała często pytania: ,,Kiedy widziałaś swoją siostrę ostatnim razem?" Obie odpowiadały jej zgodnie, że ostatnie ich spotkanie miało miejsce przed 6 miesiącami u matki w Krzyżach. Toteż zaczęła kombinować. Od tej pory córki otrzymywały od matki listy bardzo rzadko. Pewnego razu napisała 4-stronicowy list. Strony 1 i 3 wysłała do starszej córki z Ukty, zaś strony 2 i 4 do młodszej z Turośli. Jednak w nagłówku strony pierwszej wymieniła imiona obydwu córek. Wiedziała więc starsza córka, że brakujące strony 2 i 4 znajdują się u młodszej siostry. Obie otrzymywały więc co miesiąc po pół listu od matki z Krzyży. Wskutek mądrego pomysłu matki były one zmuszone co miesiąc do wymiany matczynej korespondencji i wzajemnie musiały się odwiedzać. Przy okazji mogły zawsze spędzać wspólnie wieczór na rodzinnej rozmowie.

O siwku z Kujca

  Mój dziadek Sayk, który obok swojej kuźni prowadził jeszcze sklep kolonialny, jeździł niemal każdego miesiąca na jarmark do Rozóg. Polacy oferowali tam różnorodne towary, które można było kupić taniej niż w Prusach. Kupowało się więc np. fasolę, groch, kaszę, owies, jęczmień, żyto, pszenicę, mąkę, jak też wiele przedmiotów użytku domowego. Pewnego dnia, jak opowiadała moja babcia, stara Zajkowa, spóźniał się dziadek z racji rozlicznych sprawunków. Zaczęła się martwić, gdyż zapadła już noc, a dziadka wbrew jego zwyczajom, jeszcze nie było z powrotem. Wypatrywała go więc na skraju wsi. Tymczasem dziadek, który się spóźniał, zapalił lampę naftową, by wśród ciemności znaleźć drogę do domu. Noc była ciemna, choć oko wykol. Las, przez który jechał, dodawał jeszcze niesamowitości. Ale konie znały drogę i szły równo obok dyszla ku domowi.
   O północy dojechał do zabudowań mojego dziadka Schiwego w Karwicy. Był to ostatni dom pod lasem. Obudził dziadka i pożyczył od niego lampę, jego własna zgasła z braku nafty, poczym pojechał spokojnie dalej. Musiał przejeżdżać obok bagna zwanego Kujec, miejsca które wzbudzało u wielu trwogę, bowiem o północy ponoć tam straszyło. Było wiadome, że mieszkańcy Karwicy i Krzyży unikali tej leśnej drogi, gdyż zdarzały się tu rzeczy niesamowite. W pobliżu Kujca, konie zaczęły się niepokoić. Lampa. którą dziadek zawiesił obok swojego siedzenia, raptem nagle zgasła. Konie stanęły, zaczęły rżeć, nie ruszały do przodu ani kroku. Dziadek zszedł z wozu i próbował je uspokoić. Nie można ich było jednak ruszyć z miejsca. Nie potrafił zobaczyć w swoim pobliżu niczego nadzwyczajnego. Jednak konie nastawiały uszu, rozdymały nozdrza i parskały. Piana szła im z pysków, a grzbiety stały się mokre od potu. Wówczas usłyszał mój dziadek wycie psa, trucht konia i końskie rżenie. Naraz kilka metrów przed końmi stanął siwek. Mimo ciemności, zarys jego konturów można było dobrze rozpoznać. Przebiegł przed furmanką dziadka, konie zaś za nim. Dziadek Sayk zdążył jeszcze złapać lejce, tak szybko wszystko się działo! Siwek biegł dosyć szybko, tak, iż konie ciągnące obładowany wóz ledwo za nim nadążały. Gdy przybyli do wsi na krzyżówkę koło Friedriszika Siwek zniknął. Rozpłynął się w nicość. Konie ciągnęły furę wozu spokojnie aż do obejścia sąsiada Doppnera. Dziadek spojrzał na zegarek kieszonkowy. Była dokładnie godzina pierwsza. Godzina duchów skończyła się!
   W domu w blasku lampy czekała babcia i wujek Walter. Konie były całkowicie mokre od potu, zaś dziadek był też spocony i blady na twarzy. Wczesnym rankiem dziadek poszedł szukać na piaszczystej drodze śladów kopyt siwka. Nie mógł ich jednak znaleźć. Twierdził zawsze, że owe nocne spotkanie z siwkiem koło uroczyska Kujec miało naprawdę miejsce.

O diable i sprowadzaniu tytoniu

   Już przed wielu laty uprawiano w Krzyżach len, groch, saradelę, łubin i ziemniaki. Wszystko to, co potrzebne jest do życia. Pewnego dnia przybył do wsi pewien pan o ujmującej powierzchności, w czarnym ubraniu i zapytał karczmarza Cwalinnę, czy nie chciałby kupić pewnego ziela do dymienia. Cwalinna, który nie znał tego ziela zapytał co to takiego. Ów pan odpowiedział mu, że chodzi tu o liście pewnej rośliny, które wkłada się do fajeczki, po to by wypędzić z chaty robactwo, którego pełno w zabagnionej okolicy.
   Miły pan, a był to diabeł, rzekł do szynkarza: ,,Załóżmy się! Zasieję u ciebie to ziele i jeżeli rozpoznasz co to za roślina i jeszcze nazwiesz ją, będzie wówczas twoją własnością i zarobisz na tym dużo pieniędzy. Ponadto otrzymasz jeszcze mieszek dukatów. Jeżeli jednak przegrasz zakład, wówczas twoja dusza będzie należeć do mnie." ,,Zgoda!" - odrzekł szynkarz, jakkolwiek był nieco sceptyczny. Założył się jednak, potwierdzając zakład przybiciem ręki. Diabeł zasiał ziele, które wyrosło wspaniale. Cwalinna zaś przeglądał co wieczór wszystkie księgi, by ustalić co to za ziele i jak się nazywa. Dzień spotkania z diabłem był coraz bliższy. Karczmarz był coraz bardziej niespokojny. Pokazywał roślinę swoim gościom, nikt jej jednak nie znał. Pewnego dnia jeszcze przed wyznaczonym terminem zakwaterował się diabeł w karczmarza. Przypomniał mu jeszcze raz treść zakładu. Wieczorem siedział Cwalinna przy stole i studiował swoje książki. Był już zrozpaczony. Wtem przyszła przypadkowo stara Zdrenkowa , ta która posiadała siódmą Księgę Mojżesza. Zapytał ją także o to ziele. Poradziła mu aby zachował spokój i się nie martwił. Ma tylko dzisiejszej nocy postawić koło drzwi worek z pierzem i wiadro ze smołą. Starucha następnego dnia oblała się smołą i poprzyklejała sobie pierze. Wyglądała teraz jak jakiś ptak. Następnie weszła w uprawę i zdeptała ją od południa na północ oraz od wschodu na zachód. Nagle przybiegł diabeł i jął krzyczeć: ,,Hej, ty, ptaku wynoś się z mojej tabaki. Przez ciebie utracę jeszcze duszę karczmarza." Stara Zdrenkowa pobiegła szybko do Cwalinny i rzekła: ,,Twoje ziele nazywa się tabaka. Musisz mnie teraz tylko szybko oczyścić z pierza i smoły, w końcu nie jestem ptakiem."
   Gdy nadeszła godzina prawdy karczmarz nazwał ziele tabaką, a więc tytoniem. Dzięki chytrości staruchy przegrał diabeł zakład. Cwalinna zaś otrzymał uprawę rośliny na polu oraz pokaźny mieszek dukatów. Kilka z nich dał też starej Zdrenkowej.
   Jednak ziele owo zrujnowało w owym czasie zdrowie ludzi z Krzyży. Przed tym wydarzeniem byli oni szczęśliwi, gdyż nie znali podniecającego i szkodliwego ,,ziela diabelskiego". Tak oto z powodu rozpoznania rośliny utracił diabeł jedną duszę z Krzyży, jednakże wskutek palenia tytoniu zyskał wiele dusz spośród mieszkańców wsi. W sumie to on był zwycięzcą podjętego zakładu.

Günter Schiwy
Tłumaczenie z języka niemieckiego: Dietmar Serafin

Günter Schiwy urodził się 26 sierpnia 1928 r. w Krzyżach nad Jeziorem Nidzkim. Obecnie mieszka w Hanowerze (Niemcy) i prowadzi badania nad dziejami Krzyży i okolic. Spisał m.in. ponad 70 dawnych bajek i sag ludowych, zasłyszanych w dzieciństwie w rodzinnej wsi.
Powrót